Скачать книгу

Czy ktokolwiek zapamiętał to, o czym im czytałam? Czy mogłam stwierdzić, że dzielenie ułamków ma konkretne zastosowanie poza zeszytem ćwiczeń?

      Pod koniec tygodnia żaden dzień odhaczania punktów nie prezentował się jako edukacyjne apogeum ani nie dodawał mi otuchy, której łaknęłam. Moje podążające za harmonogramem „ja” funkcjonowało zgodnie z przekonaniem, że „kształcenie jest miarodajne” – koncepcją, że jeśli wdrożę konkretny plan, aby zaliczyć kolejny poziom pracy, moje dzieci ogarną wszystkie informacje potrzebne do uzyskania solidnego wykształcenia.

      Niestety po rundzie odhaczania punktów wciąż tylko się miotałam. A już na pewno nie potrafiłam dostrzec u dzieciaków oznak wysokiej jakości samodzielnej nauki, kiedy nie robiły nic prócz posłusznego wykonywania szkolnej roboty papierkowej. Nie chodziło o to, że zdobyte w ten sposób umiejętności nie zostały wyćwiczone ani dopracowane; po prostu magiczne właściwości procesu kształcenia ustępowały rutynie produkowania papierowych dowodów na to, że szkoła została „zaliczona”. Moje dzieci się buntowały: „Czy muszę znowu odrabiać dzisiaj matmę? Czy naprawdę będzie mi potrzebna znajomość różnych typów imiesłowów, kiedy będę w twoim wieku?”. Trudno było znaleźć odpowiedzi na te uczciwe i słuszne pytania.

      Kiedy dotarłam do końca drogi niemrawej edukacji, ruszyłam w przeciwnym kierunku. Z całą pewnością nauka szła nam najlepiej, kiedy puszczałam stery. Zwolennicy edukacji niekonwencjonalnej (nauczyciele domowi, którzy nie korzystają z tradycyjnego programu nauczania) utrzymują, że nauka nakierowana na szczęście gwarantuje solidniejsze wykształcenie. Uwierzyłam, że muszę odpuścić i zboczyć z obranego kursu. Niestety po kilku tygodniach, kiedy moje szwendające się bez celu dzieci zaczęły się nudzić i dokuczać sobie nawzajem, kolejny raz ogarnęła mnie rozpacz. Działałam w przekonaniu, że „edukacja niekonwencjonalna to magia”, że odpuszczenie automatycznie stworzy samokształcącego się ucznia, wyedukowanego równie dobrze jak jego rówieśnicy chodzący do szkoły.

      Wiesz, co jest straszne? Czułam się zaszczuta przez różne strategie edukacyjne! Miałam wrażenie, że niezależnie od obranego kierunku, nie szło mi „wystarczająco dobrze”. Gdybym tylko lepiej zarządzała grafikiem albo zajmowała się edukacją niekonwencjonalną od urodzenia, wszystko doskonale by się udało. Wydawało mi się, że zawsze zostaję w tyle. Dlaczego nie wiedziałam o tej edukacyjnej praktyce, kiedy Noah miał pięć lat? Dlaczego dla innych to takie łatwe, a dla mnie takie trudne?

      Rzecz w tym, że nawet w tych najgorszych momentach miałam przed oczami dowód zdumiewająco pogodnych sezonów naukowych w życiu moich dzieci. Tak bardzo starałam się dopasować do edukacyjnego systemu przekonań, że omal nie przegapiłam owocnego procesu kształcenia, który dział się pod moim nosem. Naukowcy i eksperci nazywają to doświadczenie „naturalną edukacją”; ja nazywam to magią, czarowaniem – odważną edukacją. Ponieważ, szczerze mówiąc, potrzeba odwagi, aby uwierzyć w naukę niewymagającą wysiłku. Zwykle żądamy dowodu cierpienia, aby zyskać pewność, że dziecko przyswaja wiedzę.

      POCZTA KONNA

      W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wypożyczyłam z biblioteki książkę o szybkiej poczcie konnej. Pewnego dnia czytałam ją dzieciakom przy śniadaniu. Zainspirowany Noah (wówczas siedmioletni) zapytał, czy możemy poudawać, że jesteśmy końmi i dostarczamy pocztę. Johannah zaświergotała, że jeśli mamy być kucami, to ona chciałaby zaprosić swoją najlepszą przyjaciółkę Evę. Zadzwoniłam więc do mamy Evy, Dotty. Zaprosiłam jej dzieci do udziału w naszej zaimprowizowanej poczcie konnej. W efekcie zaprzyjaźniona z nami rodzina zarzuciła zaplanowane na ten dzień zajęcia z gramatyki. Później zadzwoniliśmy jeszcze do dwóch innych domów w sąsiedztwie, w których także odpuszczono sobie harmonogram na ten dzień.

      Spotkaliśmy się na zewnątrz, z rowerami, wózkami, plecakami, kartkami i ołówkami. Wszyscy zabrali się do pisania śmiesznych liścików. Włożyliśmy je do kopert i zaadresowaliśmy do znajomych. Wyznaczyliśmy dzieciom posterunki.

      „Anno, zacznij z tej strony ulicy”. „Evo, odjedź rowerem sto metrów od Anny. Nie zapomnij chlebaka”. „Noah, ty startujesz z końca ślepej uliczki”. I tak dalej.

      Po kilku minutach rowery śmigały po całej okolicy, rozwożąc zawartość chlebaka, przekazywanego od jednego rowerzysty do drugiego możliwie jak najszybciej. Nathan (wówczas dziesięcioletni) mierzył czas stoperem każdemu z rowerzystów. Cykl się powtarzał. Powstawały kolejne, coraz durniejsze liściki ku uciesze wszystkich uczestników zabawy. Maluchy i niemowlaki pokrzykiwały na przejeżdżające rowery. Razem z przyjaciółmi pomagałam poczcie konnej poruszać się bez zakłóceń po biegnącej po kole ulicy – pocieszając dzieci, które się przewróciły, i bandażując stłuczone kolana. Każda kolejna runda była zaliczana coraz szybciej. Przejazdy stawały się pewniejsze i płynniejsze. Jeźdźcy z poczty konnej przybijali sobie piątki i śmiali się, kiedy poprawiali swoje rekordy prędkości. Dołączali do nich nowi jeźdźcy, którzy błagali o swoją szansę. Zrobiła się z tego prawdziwa impreza. Zorganizowaliśmy lunch na trawniku, kiedy jeźdźcy z poczty konnej opadli z sił i zgłodnieli.

      Edukacja akcydentalna. Doświadczenie mające ugruntować wiedzę zaczerpniętą z książki opowiadającej o dawnych czasach. Chwilowa zamiana koni na rowery, aby w niewielkim stopniu zaprezentować, co to znaczy pędzić z jednego miejsca do drugiego z pilnym listem. Przyjaźń. Korzystanie ze stopera. Pisanie listów, adresowanie kopert. Współpraca. Aktywność fizyczna. XIX wiek w Ameryce. Tak wiele nauki, tak wiele zabawy. Wystarczyło wyrazić zgodę na rezygnację z porannych lekcji.

      Moja rodzina wpadła do króliczej nory edukacji, kiedy zaryzykowałam znajomość z Lady Inspiracją. Gdy tylko znaleźliśmy się pod jej urokiem, dały o sobie znać moce czarowania. Dołączyli do nas: niespodzianka, tajemnica, ryzyko i przygoda – chochliki oferujące magiczne wsparcie, równie potężne jak wróżka, która pomogła Kopciuszkowi. Grupa mieszkających po sąsiedzku dzieci, które na co dzień szlifują ortografię w swoich domach, dała popis, prezentując historię na scenie naszej ślepej uliczki.

      Nie sugeruję, że każdy dzień ma być równie spontaniczny i kreatywny jak zabawa w pocztę konną. W końcu większość naszych dni też tak nie wyglądała. Zanim spanikujesz i spróbujesz usystematyzować akcydentalność, poświęćmy jeszcze chwilę właściwościom czarowania i sprawdźmy, czy możemy stworzyć dla niego przestrzeń na łonie twojej rodziny.

      ZACZAROWANA EDUKACJA

      Uwielbiam słowo „czarowanie”. Już samo jego brzmienie roztacza magię – spodziewamy się, że przyniesie coś dobrego. Zależy mi na dobrych czarach. A tobie? Nie chcę żadnych złych zaklęć (czyli klątw!). Czasami właśnie z tym kojarzą się nam wymogi systemu szkolnictwa – z przeklinaniem edukacji. Potrzebujemy magicznego środka transportu do miejsca, w którym możliwa jest nauka w atmosferze skupienia i radości. I kiedy go dostrzegamy, nie chcemy stawać mu na drodze. Zależy nam, aby pochwycić jak najwięcej takich szczęśliwych chwil; zrywamy się więc gwałtownie i puszczamy biegiem. Podaruję mojemu dziecku edukację, która będzie niczym pełna czarów przygoda.

      Robię to niechętnie, skarbie, ale muszę wyprowadzić cię z błędu. Nie możesz sprawić niczego podobnego. Czary bywają podstępne. Ukrywają się przed tobą aż do ostatniej chwili. I nagle BAM! Niczym zaklęcie wypowiedziane przy użyciu czarodziejskiej różdżki czarowanie otwiera przed nami drzwi do przeżycia czegoś magicznego. Nasza zabawa w pocztę konną była właśnie jednym z takich momentów – łatwym do przegapienia. Bez trudu mogłam zniszczyć zaklęcie i zamienić je w klątwę.

      Propozycja zabawy w pocztę konną mogła zderzyć się z władczą potęgą harmonogramu: Nie mamy czasu na pocztę konną, Noah. O jedenastej piszemy dyktando, a Caitrin musi się zdrzemnąć.

      Mogła roztrzaskać się o względy praktyczne: Nie możemy przerywać nauki innym rodzinom.

      Mogła wywołać irytację: Przestań wytrącać nas z rytmu! Trzeba dokończyć te ćwiczenia z gramatyki.

      I

Скачать книгу