Скачать книгу

miałem pewności, czy był to strach przede mną czy strach przed zmianą, którą we mnie wyczuła.

      Wiatr przybierał na sile, zmrużyła więc oczy i tym razem to ona odwróciła się i pociągnęła mnie za sobą ścieżką, trzymając moją dłoń w swojej, przedtem ciepłej, a teraz lepkawej.

      Szliśmy przez dobrych dwadzieścia minut, zapadając się w błotnistą ziemię przy każdym kroku stawianym wbrew próbującemu nas powstrzymać wiatrowi. Zawył na nas potężny wicher, błądzący wśród drzew, jak szalona zjawa całkiem nie z tego świata. Powietrze napływało z góry i z dołu i napierało na nas z tak przeraźliwą siłą, że kilka razy prawie straciłem równowagę; gdyby nie Matylda u mojego boku, z pewnością bym się przewrócił.

      Czyżby las próbował zawrócić nas z drogi?

      Usiłowałem pozbyć się tej myśli, ale utknęła mi w głowie i nie chciała ustąpić. Czy las mógłby odwodzić kogoś od wejścia do niego? Stwierdziłem, że nie, bo chociaż las, owszem, żyje, to brak mu woli i świadomości.

      Wtedy znowu uderzył w nas podmuch wiatru i Matylda się potknęła. Przyciągnąłem ją do siebie i starałem się prowadzić tak, aby nie grzęzła w błocie, które mieliśmy pod nogami, przy czym sam niemal upadłem.

      A skoro las nie mógł nikomu przeszkodzić w dostaniu się do środka, to może coś, co w nim żyło?

      Nagle lina, która połączyła mnie z ciocią Ellen, znów się napięła i poczułem jej znajomą bliskość.

      Dzięki prześwitowi we mgle zobaczyliśmy przed sobą dużą polanę. Dotarliśmy na nią tak niespodziewanie, że nie mieliśmy czasu zareagować. Ściągnąłem Matyldę na ziemię. Prawie krzyknęła, ale zasłoniłem jej dłonią usta, zanim zdołała wydać jakikolwiek dźwięk. Drugą ręką pokazałem jej, o co chodzi.

      Jakieś sześć metrów przed nami pod rozłożystą wierzbą stała ciocia Ellen. Powykręcane gałęzie sięgały z jednej strony ku niebu, a z drugiej do bagna torfowego, które zaczynało się tuż przy korzeniach drzewa i kończyło gdzieś w oddali, bo przeciwległy brzeg ginął we mgle. Drzewo całkowicie porastał mech, pod którym pień był prawie niewidoczny.

      W tym momencie wiatr ustał. Chociaż słyszałem, jak wyje pośród drzew za nami, to miejsce w jakiś sposób było chronione przed jego gniewem.

      Kolejna sowa przyglądała się nam z wysoka; jej wielkie czarne oczy lśniły w słabej poświacie księżyca.

      Ciocia Ellen stała odwrócona do nas plecami. Zobaczyłem, jak zdejmuje kaptur, a włosy opadają jej na ramiona. Coś jednak było nie tak. Nie były to kręcone blond loki, które tak dobrze znaliśmy; zamiast nich miała proste siwe włosy, które już z daleka wydawały się cienkie i łamliwe, a spomiędzy nich wyraźnie prześwitywała skóra na głowie.

      Jeśli ciocia Ellen wiedziała, że tam jesteśmy, to nie zwróciła na nas uwagi. Sięgnęła do zapinki na szyi i rozpięła płaszcz, pozwalając mu zsunąć się na mokre podłoże. Pod spodem miała jedynie cienką białą koszulę nocną. Na widok jej rąk i nóg prawie zachłysnąłem się powietrzem. Jej ciało było stare i pomarszczone, zwisało luźno z kości i pokrywały je ciemnoniebieskie żyły jak u staruszki. Gdybym nie wiedział, jak jest naprawdę, wziąłbym tę młodą kobietę, którą znałem od urodzenia, za babcię w wieku co najmniej siedemdziesięciu lat.

      Mgła opadła nad taflę wody i Matylda zobaczyła to samo; mocno wpiła mi palce w przedramię, aż pomyślałem, że jej paznokcie podrapią mnie do krwi.

      Ciocia Ellen zostawiła płaszcz i weszła do trzęsawiska. Woda najpierw sięgała jej do kostek, potem jednak było coraz głębiej i krok dalej była już po kolana, a jeszcze krok dalej – po pas. Biała koszula nocna unosiła się na wodzie, a Ellen szła dalej. Przy kolejnym woda zakryła ramiona, ona jednak się nie zatrzymywała. Chwilę później jej głowa znikła pod powierzchnią, woda zabulgotała i nie zostało po niej nic poza lekką zmarszczką na wodzie.

      Matylda wzięła głęboki wdech.

      Wpatrywałem się w spokojne lustro wody, czekając na pojawienie się cioci Ellen. Minęła pierwsza minuta pełna niepokoju, potem druga. Zacząłem się denerwować, bo nikt nie umie tak długo wstrzymywać oddechu. Po trzeciej minucie wstałem i wyszedłem z ukrycia na polanę, a za mną Matylda.

      – Czy ona utonęła? Czy odebrała sobie życie? – zapytała.

      Pokręciłem głową, mimo że nie umiałbym tego uzasadnić. Nie czułem już obecności Ellen. Nie odpłynęła daleko – bagno było rozległe, ale nie aż tak, żebyśmy nie widzieli, że gdzieś się wynurzyła.

      Szukałem nad bagnem jakichkolwiek śladów życia, ale żadnych nie znalazłem. W miejscu, w którym się zanurzyła, nie znać było żadnego ruchu. Na powierzchni unosiła się gruba warstwa torfu, odcinając wodę od nocy, jak gdyby nigdy nic jej nie zmąciło. Dotyczyło to również pozostałej części bagna. Gdyby ciocia Ellen wynurzyła się, aby zaczerpnąć powietrza, wypatrzylibyśmy ją, ale nic takiego się nie stało.

      – Czy powinienem pójść za nią?

      – Przecież nie umiesz pływać – zauważyła Matylda. – I ja też nie.

      Prędko podszedłem do wierzby i oderwałem uschłą gałąź tuż przy pniu. Miała ze dwa metry długości i kilka centymetrów grubości, więc wymagało to nieco wysiłku. Wróciłem nad brzeg trzęsawiska, by kijem wzruszyć wodę w miejscu, gdzie ciocia Ellen zniknęła. Warstwa torfowego mchu była gruba, ale myślałem, że ustąpi pod naciskiem, tymczasem trzymała się mocno. Udało mi się jednak odsunąć mech. Toń pod spodem była mętna, czarna, bardziej podobna do oleju, a każde uderzenie kijem tworzyło kręgi rozchodzące się wolno we wszystkich kierunkach.

      – Widzisz ją? – spytała Matylda. Stała na palcach, próbując zajrzeć do wody, ale bez większego powodzenia.

      Chociaż była o rok starsza ode mnie, ja byłem wyższy, tyle że mój wzrost nie zdał się na wiele.

      – Ile już minęło?

      – Pięć minut, może więcej. Nie jestem pewna – odrzekła Matylda.

      – Może powinienem wrzucić tam kamień?

      – I co miałoby to dać?

      – Nie wiem. – Wokół mojej głowy zaczęła bzyczeć ważka; odgoniłem ją machnięciem ręki.

      – To nie mogła być ona – stwierdziła Matylda.

      – To była ona, z całą pewnością.

      – To była jakaś staruszka.

      – To była ona.

      Schyliłem się i podniosłem z ziemi płaszcz.

      – To płaszcz mamy. Widzisz to rozdarcie? – Przecisnąłem palec przez dziurkę w prawym rękawie. – Powiedziała, że zaczepiła się o drzwi od piwnicy jakiś miesiąc temu.

      Do oczu Matyldy napłynęły łzy.

      – Nie chcę, żeby ciocia Ellen umarła.

      – Nie wydaje mi się, żeby…

      Ważka wróciła i wleciała mi prosto w oko. Pacnąłem ręką, ale chybiłem. Kiedy z lasu po naszej lewej wyleciała druga, uskoczyłem przed nią, trzymając rękę na podrażnionym oku. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że Matylda walczy z trzema kolejnymi.

      Znad bagna dobiegło nas bzyczenie. Słabe, ale przybierające na sile. Spojrzałem na mgłę po drugiej stronie, ale na początku niczego nie zauważyłem. Nagle biała mgiełka się rozeszła, a ze

Скачать книгу