Скачать книгу

masz na myśli?

      – Ciocia Ellen jest na zewnątrz.

      Matylda podeszła do drzwi i uchyliła je tylko na tyle, by zerknąć na korytarz.

      – Jak może być na zewnątrz, skoro nie wychodziła z pokoju? Słyszelibyśmy ją.

      – Nie wiem jak, ale jakoś znalazła się na dworze.

      – Skąd wiesz?

      Otworzyłem usta, by odpowiedzieć, ale nie wydałem z siebie dźwięku. Nie byłem pewien, skąd wiem; wiedziałem tylko, że wiem.

      Podszedłem do okna i wbiłem wzrok w ciemność.

      Wiszący na niebie sierp księżyca roztaczał nieznaczną poświatę, ukazując tylko słabe zarysy świata, sylwetki i cienie. Z tej odległości wieża zamku Artane była ledwo dostrzegalna, zasłaniały ją falujące wzgórza i pola uprawne przetykane domkami naszych sąsiadów. Dalej były las, leszczyny i brzozy, których ciemne gałęzie drapały nocne niebo w oczekiwaniu na nadchodzącą ulewę. Patrzyłem na to z przestrachem nie dlatego, że nigdy wcześniej tego nie widziałem, ale dlatego, że nie powinienem być w stanie zobaczyć tego przy tak słabym świetle. A jednak byłem w stanie. Wszystko to widziałem.

      – Tam! – Wskazałem palcem na północ, w stronę zamku Artane, tuż za stodołą.

      Matylda podeszła do mnie i wyjrzała przez okno.

      – Nic nie widzę.

      – Właśnie minęła pastwisko. Idzie do domu Roddingtonów. Ma chyba na sobie czarny płaszcz z kapturem zaciągniętym na głowę.

      – Skoro ma kaptur, to skąd możesz wiedzieć, że to w ogóle ona? – Matylda wychyliła się za okno, mrużąc oczy.

      – To ona. Po prostu wiem.

      – Ja tam wciąż nic nie widzę.

      Pociągnąłem siostrę za rękę w kierunku korytarza.

      – Chodź, musimy się pośpieszyć.

      – A dokąd idziemy?

      – Będziemy ją śledzić.

      Matylda zaparła się stopami o podłogę.

      – Czy masz pojęcie, co zrobią mama i tata, jeśli dowiedzą się, że pozwoliłam ci wyjść z domu?

      – No to nic im nie powiemy – zbyłem ją. – W drogę.

      OBECNIE

      Bram odsuwa się od drzwi. Srebrny krzyż, który trzyma w dłoni, rozgrzewa się i pali jego ciało, a jego krawędzie stają się ostre jak brzytwa. Upuszcza krzyż. Rękę ma całą w pęcherzach, zagłębienia obficie wypełniają się krwią.

      Kiedy pojedyncza kropla krwi spada na posadzkę, w pokoju zapada cisza.

      Słyszy szmer powietrza, kiedy bierze wdech, a potem patrzy na delikatną białą mgiełkę, która wydobywa się z jego ust. W tym momencie stworzenie rzuca się na drzwi z nieopisaną wściekłością. Bram widzi, jak drewno wygina się do wewnątrz; patrzy, jak rygle zabezpieczające ciężkie żelazne zawiasy podskakują i kołaczą o futrynę.

      Wycie, głębokie, charczące wycie jest tak głośne, że Bram musi zakryć uszy. Ściska zranioną dłoń w pięść, a krew spływa mu po włosach i policzku. To najwyraźniej jeszcze bardziej rozjusza potwora, który skacze na drzwi po raz kolejny, jeszcze mocniej niż poprzednio.

      Bram bierze różę ze stojącego za nim koszyka i puszcza ją po podłodze. Kwiat zatrzymuje się u progu, przed wysuszonymi pozostałościami swojego poprzednika i chociaż jeszcze przed chwilą był pachnący i świeży, od razu zaczyna marnieć. Na oczach Brama płatki wykręcają się i kurczą, ich brzegi brązowieją, a następnie czernieją, w miarę jak kwiat mizernieje i niknie.

      Rzuca kolejną różę, a potem trzecią i ta ostatnia wcale nie więdnie.

      Wycie rozlega się ponownie, tym razem stłumione i słabsze. Bram przygotowuje się na kolejne uderzenie w drzwi, ono jednak nie nadchodzi. Zamiast niego słyszy skrobnięcie wielką łapą wzdłuż całych, niemal trzymetrowych drzwi, od samej góry aż po próg.

      Na wołanie wilka szybko odpowiada drugi wilk, z daleka, gdzieś z głębi lasu. Po czym dołącza się kolejny.

      Bram staje na nogi i podchodzi do okna.

      Na nocnym niebie księżyc walczy z burzowymi chmurami, wyłania się na chwilę i z powrotem się chowa. Mimo przyćmionego światła widzi w oddali zarys lasu. Gałęzie są splecione tak mocno, że aż trudno uwierzyć, by cokolwiek mogło się przez nie przedostać, na skrzydłach czy po ziemi – ale pośród tych drzew Bram wyczuwa życie, ileś par oczu patrzących na niego gniewnie, kiedy spogląda na nie z góry.

      Kiedy księżyc pojawia się znowu, Bram podnosi rękę do światła. Rana już zniknęła, skóra zagoiła się, nie pozostawiwszy najmniejszego śladu skaleczenia prócz zaschniętej krwi oblepiającej wnętrze dłoni.

      Za oknem na warcie stoi kamienny gargulec. Grube szpony mocno trzymają się misternie rzeźbionego wapienia. Okrągłe czarne oczy zdają się wpatrywać w pola, las i klify nad dalekim oceanem. Bram wyobraża sobie, jak gargulec sfruwa ze ściany i ląduje na plecach ofiary, zanurzając w niej szpony i tnąc mięśnie aż do kości, tak że zaatakowany nie ma nawet czasu krzyknąć. Pozostaje mu tylko śmierć.

      Księżyc wciąż rośnie, a Bram patrzy w górę i obserwuje chmury, rozstępujące się w dziwny sposób. Zamiast po prostu przepłynąć po niebie, rozdzielają się pośrodku i część odsuwa się w lewo, a druga w prawo, jak gdyby księżyc je rozdmuchiwał. Poświata zalewa gargulca, który rzuca na ścianę w pokoju ogromny, przerażający cień. Bram ma wrażenie, że cień odwraca głowę i rozkłada skrzydła: potwór budzi się z długiego snu. Bram ogląda się na prawdziwego gargulca, od wieków siedzącego za oknem bez ruchu i bez życia. Księżyc stoi w miejscu, ale cień zdaje się wędrować po pokoju i z każdym krokiem rośnie. Bram obserwuje najpierw jedną szponiastą łapę, a potem drugą, jak poruszają się po ścianie, pełzną po kamieniach, lustrach, krzyżach, badają otoczenie.

      Wyciąga rękę, chwyta jeden z krzyży wiszących na ścianie i umieszcza go między sobą a cieniem.

      – Oto krzyż pański! Idź precz! – krzyczy. – Bóg Ojciec ci rozkazuje! Syn Boży ci rozkazuje! Święty znak krzyża ci rozkazuje! Opuść to miejsce, bestio nieczysta!

      Wszystko na nic.

      Cień zatrzymuje się przy dużym zdobnym lustrze w rogu, po czym przesuwa się dalej, pokrywając każdy przedmiot i każdą powierzchnię. Kiedy widmo dociera do róż, przystaje i cofa się, omijając kwiaty, zanim ruszy w stronę krzesła i karabinu Snider-Enfield leżącego na podłodze obok niego. Bram z przestrachem patrzy, jak lejący się, mroczny cień mija kąt pokoju i przemieszcza się dalej wzdłuż ściany. Wie, że to niemożliwe, bo przecież to tylko blask księżyca może wpadać przez otwarte okno. A jednak zjawa stoi tu, cień pośród cieni, i dalej zwiedza pokój. Wtedy przypomina sobie o lampie olejnej i dociera do niego, że widmo w jakiś sposób porzuciło maskujący cień księżycowej poświaty i wędruje dalej w migoczącym świetle lampy, nie zatrzymując się, kontynuując swój taniec w mroku. Kiedy dociera do ostatniego kąta pokoju, zatoczywszy pełne koło, cień opuszcza ścianę, spływa na podłogę i rozlewa się aż pod dębowe drzwi i tam nieruchomieje.

      To nie w porządku, Bram.

      Na dźwięk tych słów Bram podskakuje, bo myślał, że jest sam, więc z nową energią przepatruje każdy centymetr pokoju; trzymając w górze krzyż, obraca się dookoła, a jego odbicie spogląda na niego z licznych

Скачать книгу