Скачать книгу

mi uwierzyła. Nie chciałem zostać z tym wszystkim sam. Siostra tak samo jak ja widziała ciocię Ellen wchodzącą do trzęsawiska i utrzymującą się pod powierzchnią znacznie dłużej, niż jakakolwiek normalna osoba dałaby radę. Wprawdzie Matylda nie widziała dłoni, która wynurzyła się z bagna i złapała ważkę, co jednak nie czyniło tego zdarzenia ani mniej prawdziwym.

      Kiedy odwróciłem wzrok, zbliżaliśmy się już do zarośli, w których oprócz podbiałów i perzu rosły, co gorsza, jeżyny i winorośl, otaczające zamek ze wszystkich stron. Matylda nadal patrzyła przed siebie. Wreszcie odezwała się szeptem:

      – Nadal ją wyczuwasz?

      – Czyli w to wierzysz, a w to, co się wydarzyło w moim pokoju, nie?

      – Ja… – zająknęła się. – Sama nie wiem. Może. Nie jestem pewna, nie wiem.

      – Nigdy cię nie okłamałem, Matyldo. Po co miałbym coś takiego zmyślać?

      Matylda westchnęła.

      – Ona była… Ona jest naszą przyjaciółką. Znam ją od urodzenia, ty podobnie. Nigdy nie zrobiła nam krzywdy. Za to dbała o nas jak o własne dzieci. – Przerwała w poszukiwaniu odpowiednich słów. – Odmalowujesz ją jako potwora rodem z koszmarów nocnych, bestię, która rzuca się na ciebie w straszny sposób. Ale po co? Żeby kazać ci iść spać? Spójrz na siebie. Nie wychodziłeś z łóżka od miesięcy. Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek wyszedł z domu bez pomocy. Dzień wcześniej prawie stałeś nad grobem, a dziś jesteś w formie, która dorównuje mojej. Czy to jej sprawka? Skoro tak, to czemu miałaby cię skrzywdzić?

      – Nie wiem, czy chce mnie skrzywdzić.

      – No i twoje ręce – ciągnęła Matylda. – To niemożliwe, żeby rany po pijawkach tak szybko zeszły. A jednak tak się stało. Domyślam się, że z nóg też znikły?

      Kiwnąłem głową.

      – Jak?

      – Żebym to ja wiedział.

      Mimo to świąd nie ustępował. Przyłapałem się na tym, że nawet teraz się drapię.

      – A to bezustanne swędzenie? – Matylda ruszyła naprzód. – Nie wiem, co mam o tym sądzić.

      Zostawiłem rękę w spokoju i popędziłem za nią, przedzierając się przez gęste zarośla.

      Matylda zatrzymała się i zerknęła na zamek majaczący przed nami na tle nocnego nieba.

      – Nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie.

      – Jakie pytanie?

      – Wyczuwasz ją?

      Stanąłem nieruchomo i przyjrzałem się posępnej budowli. Zniszczone kamienie pokryte były mchem i bluszczem. Kiedy skupiłem wzrok, zobaczyłem małe mrówki łażące po powierzchni murów, nienaturalnie ożywione, mimo chłodu w powietrzu śpieszące tu i tam w tylko im znanych celach. Były też pająki, setki pająków rozpinających między liśćmi bluszczu swoje podstępne sieci, aby złapać w nie muchy. Obserwowałem to wszystko, wiedząc, że Matylda nie może. Stała obok, drżąc z zimna i wpatrując się w puste okna budynku.

      Zamknąłem oczy i pomyślałem o cioci Ellen. W przeciwieństwie do poprzedniej nocy łącząca nas lina nie dawała się wyczuć, a tym bardziej donikąd mnie nie ciągnęła. Na myśl o tym poczułem się porzucony. Ellen porzuciła moją rodzinę, to prawda, ale w gruncie rzeczy wierzyłem, że mnie nie opuściła. A jednak nie było jej, a ja niczego nie wyczuwałem.

      Pokręciłem głową.

      – Dobrze, no to chodź – zarządziła Matylda, kierując się ku frontowi budowli, gdzie znajdowało się wejście do kwadratowej wieży.

      Miało ponad trzy metry wysokości i co najmniej dwa szerokości. Ze środka czuć było wilgotną ziemią i pleśnią. W przeciwległym rogu zauważyłem mysz; stała na tylnych łapkach i patrzyła na nas wyzywająco, jak na intruzów, którzy wtargnęli na jej posiadłość. Kiedyś wejścia broniły wielkie drzwi, ale dawno już zbutwiały. Kilka rozkładających się kawałków drewna wciąż zalegało na ziemi i dostarczało pokarmu termitom. Pozostałości dużego metalowego zamka, odrzucone kiedyś na bok, rdzewiały pod ścianą z lewej.

      Po tej samej stronie wejścia wznosiła się druga część zamku, która się zachowała: jednopiętrowy kwadratowy budynek długości dwudziestu paru metrów i głębokości trzydziestu, niegdyś wysoki na blisko pięć metrów, a obecnie w ruinie. Od dawna nie miał już dachu, a to, co kiedyś było wielkim hallem, porastały drzewa i chwasty. W młodszych latach Thornley spędzał tam na zabawie dużo czasu. Po wykonaniu wszystkich prac domowych przesiadywał tam bez końca. Nazywał to miejsce Zamkiem Królewskim. Matylda drażniła się z nim, nazywając go Królem Ruin, a on ją przeganiał.

      Staliśmy tam z siostrą, malutcy w porównaniu z paszczą tej budowli. Wzięliśmy się za ręce i ruszyliśmy w ciemność, zostawiając las za sobą.

      OBECNIE

      Przez prawie godzinę Bram zbiera się na odwagę, żeby z powrotem zapalić lampę olejną i oświetlić nią pokój. Wreszcie czyni to z zapartym tchem, lampa wraca do życia, w końcu zmuszając cienie do ucieczki.

      Bram oczekuje powrotu cienistej istoty, to jednak nie następuje. Nic też nie rusza się za drzwiami. Przeciwnie – w pokoju zalega całkowita cisza, tak głęboka, że Bram otwiera okiennice, aby wpuścić do wnętrza choć trochę przyrody. Zrobiwszy to, wychyla się przez okno i wdycha rześkie nocne powietrze. Spostrzega, że księżyc pokonał sporą drogę – Bram ma już za sobą prawie połowę nocy.

      Po powrocie na krzesło stojące na środku pokoju, siada i wyciąga z kieszeni płaszcza piersiówkę. Wie, że nie powinien pić, a już szczególnie w taką noc, ale kiedy adrenalina opada, Bram czuje dyskomfort i musi się rozgrzać. Zdejmuje nakrętkę i podnosi butelkę do ust; smakuje każdą kroplę wiśniowej brandy, która rozgrzewa mu gardło i ucisza żołądek. Zakręca piersiówkę i chowa na powrót do kieszeni, po czym bierze karabin i trzyma w pogotowiu z lufą wycelowaną w drzwi.

      Ostatnia róża, którą umieścił na progu, jest już tylko stosikiem czarnych resztek na kamiennej posadzce. Gdyby nie wiedział, że te wyschłe pozostałości były kiedyś różą, nie umiałby się tego domyślić. Zastanawia się, czy nie zastąpić jej nową, ale zmienia zdanie; szybki rzut oka na koszyk ujawnia fakt, że zostały już tylko trzy. Woda święcona prawie się wyczerpała, a ostatnią hostię wykorzystał do przygotowania pasty, którą chciał zapieczętować drzwi. Nie na wiele się to zdało; zło siedzące w środku wysuszyło mieszankę na proch. Nawet teraz, gdy Bram patrzy na drzwi, kawałek opłatka wykrusza się z lewego górnego rogu i ląduje na podłodze jako odrobina pyłu. Po nim odpada następny, a niebawem jeszcze kolejny; wkrótce jedyną blokadą utrzymującą te drzwi zamknięte pozostanie metalowy zamek pośrodku drzwi i róża na progu.

* * *

      Powieki Brama robią się ciężkie, więc mężczyzna potrząsa głową.

      Sen przyzywa go syrenim śpiewem.

      Nie zrobię ci krzywdy, Bramie. Takie groźby nie powinny były paść.

      Głos ponownie dobiega gdzieś ze środka jego własnej głowy. Nie jest tak silny i głęboki jak poprzednio, lecz cichy i dziecięcy, kobiecy, anielski.

      Bram ignoruje go, by uchronić się od jego wpływu.

      Panuje tu chłód, Bramie. I samotność. Po raz pierwszy jestem w tak ponurym miejscu. Jeśli otworzysz drzwi i wypuścisz mnie, podzielę się z tobą tyloma rzeczami. Wiedzą o sprawach tak niesamowitych, że nie uwierzysz, dopóki ci ich nie

Скачать книгу