Скачать книгу

natomiast nie. Podejrzewałem, że na szczycie znajduje się pomieszczenie z widokiem na dolinę Artane i przylegające do niej lasy. Wieża miała pierwotnie służyć celom obronnym i takie położenie było korzystne, gdyż umożliwiało obserwację terenów odległych o wiele mil.

      Na ścianach, co siedem stopni, rozmieszczono świeczniki płonące nienaturalnie błękitnym blaskiem. Zatrzymałem się przy pierwszym z nich, żeby się lepiej przyjrzeć. Gdy się zbliżyłem, płomień tańczący na knocie jakby wygiął się w moją stronę. Wydało mi się to tym dziwniejsze, że wewnątrz nie czuć było najlżejszego powiewu. Mimo to, kiedy przysunąłem rękę do świecy, płomień pochylił się w geście pozdrowienia, a kiedy cofnąłem dłoń, niezwłocznie wrócił do wcześniejszego, pionowego położenia. Co jeszcze bardziej niezwykłe, chociaż niebieska barwa świadczy zwykle o wysokiej temperaturze, tym razem nie szła w parze z ciepłem, jak gdybym miał do czynienia nie z samym ogniem, lecz tylko z jego wizerunkiem.

      – Musiała zapalić te świece niedawno, nie widzę śladu stopionego wosku. Nie mogło minąć dużo czasu – zauważyła Matylda, stojąca obok mnie.

      Miała rację. Po świecy nie spływała ani kropelka; brakowało też wosku zgromadzonego u podstawy. Albo więc świecę zapalono po raz pierwszy, albo ktoś oczyścił świecznik przed jej zapaleniem.

      Po raz kolejny zamknąłem oczy i podążyłem myślami ku cioci Ellen. Musiała być blisko, a jednak nie czułem żadnego znaku jej obecności.

      Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem Matyldę stojącą na ósmym stopniu i sprawdzającą nogą kolejny osypujący się schodek. Wydawało się, że kamień wytrzyma jej ciężar.

      – Chyba jest bezpiecznie.

      Wymówiła te słowa w złym momencie – coś wielkiego i czarnego zleciało na nas z góry wieży, tak szybko i sprawnie, że ledwo zdołałem zareagować; przeleciało obok nas, po czym zawróciło. Matylda wydała z siebie stłumiony okrzyk i zaczęła spadać ze schodów na kamienną posadzkę, a ja rzuciłem się w jej kierunku, by zamortyzować jej upadek. I tak wylądowaliśmy pod schodami jedno na drugim.

      – Nic ci nie jest? – spytałem.

      Matylda sturlała się ze mnie i stanęła na nogi.

      – Chyba nie. Co to było?

      Podniosłem się i strząsnąłem kurz z płaszcza.

      – Chyba nietoperz. Bardzo duży nietoperz.

      – Krew ci leci.

      Patrzyła na wnętrze mojej dłoni, gdzie skaleczenie długości kilku centymetrów lśniło karmazynowo w bladoniebieskim świetle. Delikatnie dotknąłem skaleczenia drugą ręką.

      – Nie boli. Raczej nie jest głębokie.

      Wyciągnąłem chusteczkę z kieszeni spodni i owinąłem wokół rany jak prowizoryczny bandaż.

      Wielki nietoperz sfrunął w dół; najpierw krążył nad nami, a potem zanurkował dokładnie między nas. Oboje cofnęliśmy się, żeby uchylić się przed stworzeniem, które przeleciało nam zaledwie parę centymetrów przed oczyma. Następnie zobaczyłem, że czarny nietoperz wzbija się w powietrze, po czym ląduje na drewnianej belce biegnącej wszerz kilka metrów nad naszymi głowami. W moich myślach znów pojawił się obraz cioci Ellen, ale go przegoniłem.

      Spodziewałem się, że Matylda będzie chciała sobie stamtąd pójść, ale siostra – niezrażona zachowaniem nietoperza – złapała mnie za rękę i ruszyła na schody, ciągnąc mnie za sobą.

      Zaoponowałem.

      – A co, jeśli znów nas zaatakuje, kiedy będziemy na górze? – spytałem, wskazując na schody wysoko ponad naszymi głowami. – Upadek z takiej wysokości to niemal pewna śmierć.

      – No to nie powinniśmy spadać – skwitowała.

      Ja jednak stałem w miejscu. Matylda pociągnęła mnie za rękę.

      – Będziemy go uważnie obserwować. Raz dałam się przestraszyć, ale drugi raz się nie dam.

      Między nogami przemknęła nam mysz i zatrzymała się w wejściu do wieży; była tak tłusta, że spokojnie można by wziąć ją za szczura. Coś wcinała, ale nie mogłem dostrzec, co dokładnie. Na dowód prawdziwości swojej deklaracji Matylda ani trochę nie wzdrygnęła się na widok gryzonia.

      Kiwnąłem głową, wziąłem głęboki oddech i zaczęliśmy wchodzić na górę. W tym momencie świece się rozjaśniły.

      Trzymaliśmy się blisko ścian, chwytając rękami wszystkiego, za co dało się złapać wśród wystających kamieni. Stopnie miały już góra stopę szerokości, a ich powierzchnia była idealnie gładka, wyślizgana przez upływ czasu i niezliczone stopy, które stąpały po nich na przestrzeni pokoleń. Wchodząc, czujnie pilnowałem wzrokiem nietoperza. Przyglądał się nam uważnie ze swojej żerdzi, podfrunął, kiedy przechodziliśmy, i wylądował na kolejnej belce nad nami. Trzepot jego skrzydeł odbił się echem wśród starych murów, napełniając przestrzeń dźwiękiem jakby stu wpadających na siebie nietoperzy. Gdy mijaliśmy go po raz drugi, usłyszałem odgłos malutkich ząbków i przypomniała mi się mysz, którą widzieliśmy wcześniej.

      Nie miałem odwagi spojrzeć w dół; posadzka znajdowała się co najmniej sześć metrów pod nami. Słyszałem, jak z każdym krokiem drobinki kamienia pryskają nam spod nóg i uderzają o ziemię. Matylda najpierw ściskała moją rękę, a potem przestała. Następny stopień miał najwyżej kilkanaście centymetrów szerokości, był jak ogryzek schodka wystający ze skały. Siostra ostrożnie postawiła na nim stopę, szybko przeskoczyła na kolejny stopień i czekała, aż zrobię to samo. Zaczerpnąłem haust powietrza i poszedłem w jej ślady, umieszczając stopę dokładnie tam, gdzie ona postawiła swoją. Wspinając się po schodach, zauważyliśmy, że niektóre z nich są obluzowane, żaden jednak nie odpadł od ściany, choć w wielu przypadkach niewiele chyba brakowało.

      Spojrzałem w górę.

      – Połowa drogi za nami – mruknąłem.

      Moje słowa musiały urazić nietoperza, bo ten ożywił się i zaczął krążyć obok nas, przelatując tak blisko, że poczułem na twarzy podmuch wiatru, wzbudzonego jego skrzydłami, kiedy robiłem unik, by się z nim nie zderzyć.

      Matylda pisnęła cicho i również uchyliła się przed nietoperzem, chwytając się ściany, żeby nie spaść. Myślałem, że stworzenie przefrunie koło nas ponownie, tak się jednak nie stało; zamiast tego wylądowało u szczytu schodów nad potężnymi dębowymi drzwiami.

      – Zastąpił nam drogę – stwierdziła Matylda.

      – Przepuści nas – oznajmiłem z pewnością, której źródła nie znałem. Było coś jeszcze. Chociaż nie wyczuwałem bliskości cioci Ellen, nie ulegało dla mnie kwestii, że niedawno tu była. Zostawiła ślad swojej obecności na każdym schodku, na każdym punkcie ściany, którego się przytrzymywała; w powietrzu wciąż unosił się jej oddech. Miałem pewność, że dopiero co tu była; nie dalej jak tej nocy. Znowu zacząłem się zastanawiać, czy ona również mnie wyczuwa; czy ta dziwna więź jest obustronna. A jeśli rzeczywiście tak jest, to czy Ellen potrafi zablokować ten szósty zmysł, który współdzielimy, i celowo ukryć się przede mną? Na to wyglądało. Zadrżałem na tę myśl – ponownie wyobraziłem sobie, jak ciocia Ellen spada na mnie z sufitu, tyle że tym razem nie byliśmy w moim pokoju na poddaszu, tylko tutaj, na tych schodach – ujrzałem, jak zlatuje na mnie ze szczytu wieży z rozłożonymi ramionami, porywa mnie i Matyldę i pociąga nas za sobą w ciemność na dole.

      – Nie zatrzymuj się – nakazała Matylda. Spojrzałem w górę i zauważyłem, że wyprzedza mnie już o dziesięć

Скачать книгу