Скачать книгу

nas z tego potrzasku dopiero wtedy, kiedy ktoś z uczestników podszedł z kondolencjami. Uścisnął kilka rąk i w chwili, kiedy ja również wyciągnęłam dłoń do pożegnania, uchwycił ją i powiedział: – Jedziecie do nas.

      „Do nas”? Zaniemówiłam, bo ta chwila i okoliczności były wyjątkowe i trudno mi rzeczowo wyjaśniać, że to nie jest możliwe. Zobaczył moje zdumienie i natychmiast dodał:

      – Musicie, bo Inka kazała przekazać paczkę dla Zosi, twojej mamy. Ja muszę zrobić tak, jak ona sobie życzyła. Przyrzekłem jej, że wypełnię prośbę. Przysiągłem!

      Skulił się w sobie i od tej chwili był bardziej przejęty tą jakąś tam paczką niż końcówką żałobnej uroczystości. Paczka od pani Michaliny? Po co mi jej paczka! „Odbiorę kiedyś, przecież nie jest to przesyłka żywnościowa” – pomyślałam.

      Postał nad świeżo usypaną mogiłą jeszcze chwilę, po czym bez słowa ruszyliśmy do bramy głównej. Zastanawiam się, co mam teraz zrobić? Andrzej wyszedł nam naprzeciw, przedstawiam go panu Benedyktowi i w telegraficznym skrócie relacjonuję sytuację. Wiem, że natychmiast muszę podjąć decyzję i, żeby nie denerwować Skorupskiego, ostatecznie proszę Andrzeja o podwiezienie naszej trójki na ulicę Kopernika. Jestem bardzo mile zaskoczona reakcją kuzyna.

      – Oczywiście, jedziemy! – mówi bez wahania. Pan Benedykt w podziękowaniu ściska mu obie dłonie. Kalkuluję, że jeżeli pobyt w mieszkaniu Skorupskiego będzie trwał pół godziny, to zdążę na dworzec. Moimi przemyśleniami dzielę się z Andrzejem, on w lot chwyta i zapewnia, że poczeka przed kamienicą. Dodaje, żebym zostawiła Kamę w samochodzie. „To dobry pomysł” – myślę i z wdzięcznością spoglądam na autora konceptu. Moja córa z radością na to przystaje.

      Jedziemy na ulicę Kopernika, wchodzimy do kamienicy. Numer jeden mieszkania ma ten plus, że jest na parterze. Myślę o tym, że nie mogę tutaj długo zabawić, ale zadyszka pana Benedykta nie pozwala na to, żebyśmy przyśpieszyli kroku. Wreszcie otwiera drzwi, wchodzi prosto do pokoju i siada naprawdę zmęczony. Przez chwilę dochodzi do siebie, rozgląda się, jakby kogoś szukał i nieoczekiwanie wybucha głośnym płaczem. Siedzę bezsilna, spięta i zupełnie nie wiem, jak zachować się w takiej sytuacji. Podnosi się i zgarbiony kieruje do pokoju obok, za moment wychodzi z dużą, nieforemną paczką, owiniętą w papier pakowy i obwiązaną parcianym sznurkiem. Wkłada mi ją do rąk. Lekkie, miękkie paczydło, które najchętniej zostawiłabym pod schodami w tej kamienicy. Jakieś ciuchy po Michalinie! Co ja z nimi zrobię? Pośpiesznie żegnam się z panem Benedyktem i wychodzę z tym niebywałym załącznikiem. Niewiele brakowało, a zrobiłabym tak, jak pomyślałam, ale zniecierpliwiony Andrzej i Kama stali w drzwiach kamienicy. Nie komentuję całej sprawy, mała miętosi po wierzchu paczkę i wrzucamy ją do bagażnika mercedesa. Zerkam na zegarek i uspokajam się, że dzięki życzliwości Andrzeja zdążymy na dworzec.

* * *

      Miły, młody człowiek położył mi neseser na półkę, obok dorzucił mało elegancki pakunek ze sznurkiem, a Kama konspiracyjnie pokazała foliową torebkę, którą wręczył jej Andrzej. Z zawartości torebki ucieszyłam się najbardziej: butersznyty! Sama nie wiem, dlaczego, ale tak, zapożyczając słowo z niemieckiego, na kanapki mówiła ciocia Stenia. Tego było mi trzeba! Sama planowałam kupić coś na drogę w dworcowym bufecie. Zabrakło czasu! Moje misternie tkane plany obaliła paczka z ciuchami! Błogosławiąc ciocię za przezorność, dorwałyśmy się do kanapek. Ogromne jabłka uzupełniły zgłodniałe żołądki. Kama zaczęła przeglądać kolorowe pismo, które leżało na wolnym siedzeniu. Ja robiłam wszystko, żeby nie myśleć o niczym. Udało mi się to na jakiś czas, ale jedno spojrzenie na półkę i koszmar wrócił. Hura! Wymyśliłam! Mogę po prostu zostawić paczkę na bagażowej półce i w ten sposób zafunduję jej wycieczkę do końcowego przystanku. W Bydgoszczy zaopiekuje się nią ktoś, komu te ciuchy może przydadzą się bardziej niż nam. „Przepraszam pani Inko, nie wiem, co pani przyszło do głowy, ale ja nie chcę w domu żadnych ciuchów po umarlakach” – pomyślałam.

      Łowicz i Kutno za nami, teraz trzeba być czujnym, żeby w porę wysiąść na właściwej stacji. Szeptem mówię do Kamy o pomyśle konspiracyjnego pozostawienia paczki w pociągu, ale ona gromi mnie tylko wzrokiem.

      – Zawieźmy ją babci, niech sama podejmie decyzję, co z nią zrobi. – I jeszcze dodaje: – Mama, nie wiedziałam, że jesteś taka, taka… – szuka odpowiedniego słowa i sama nie wiem, jakie ono mogłoby być.

      – Dobrze, zrobię, jak radzisz – mówię dla świętego spokoju. Na dowód dobrych intencji ściągam pakunek i kładę na zwolnionym w Kutnie miejscu. Wskazując na niego, dorzucam prześmiewczo: – Te skarby są pod twoją opieką!

* * *

      Lecący z komina dym to dowód, że czekają na nas z gorącą herbatą. Kiedy tylko przekroczyłyśmy próg domu i weszłyśmy do korytarza, zabrałam paczkę z ręki córki i położyłam na schodach, które wiodą na poddasze. Gdy weszłam dalej, Kama już wisiała na szyjach dziadków. Powitaniom nie było końca. Za chwilę w pokoju dziadka jak katarynka nadawała Kama, a my obie zostałyśmy w kuchni. Mama chłonęła każde słowo, przede wszystkim z troską słuchała o Józeczkach, o powtarzających się atakach astmy jej ukochanego brata, o ciocinych powykręcanych przez reumatyzm palcach i o opiece, jaką roztoczył nad nami Andrzej. Nieindagowana opowiedziałam o pogrzebie Michaliny, o samotnym jak palec Benedykcie i o ciuchowej przesyłce od Michaliny z zaświatów, którą odłożyłam na schodach. Kiedy chciałam pójść po nią, zawróciła mnie od drzwi i powiedziała: – Jutro do niej zajrzę. Michalina zawsze miała dziwne pomysły. – Wydawała się mało zainteresowana zawartością przesyłki.

      Krótkie mycie, potem wskoczyłyśmy do swoich łóżek i natychmiast zasnęłyśmy. Kama będzie mogła spać spokojnie i długo, bo jutro sobota, ale ja wyjątkowo wcześnie muszę iść do pracy.

* * *

      Z głębokiego snu wyrwał mnie głośny i nieprzyjemny dźwięk dzwonka u drzwi. Usiadłam na tapczanie, nasłuchując jakichś odgłosów. W domu panowała cisza jak makiem zasiał. Spojrzałam w kierunku okna – spomiędzy rozchylonych dwóch szali zasłon widać było pogrążoną w ciemnościach ulicę. A więc to środek nocy! Spojrzałam na zegarek, który leżał na nocnej szafce – była druga trzydzieści.

      Musiało mi się przyśnić coś, co tak gwałtownie wyrwało mnie ze snu. Zaraz, zaraz… Ale to był przecież dziwny sen. Śniłam, że byliśmy z Arturem w pokoju „pod aniołem”, siedzieliśmy w fotelach i oglądaliśmy jakieś albumy z fotografiami. Patrzyłam na pojedyncze zdjęcia, jak na coś mi nieznanego i niemiłego. Bagatelizowałam to jednak, bo byliśmy razem, objęci i szczęśliwi, że jesteśmy sami, blisko. Artur dotykał moich dłoni i w pewnej chwili pocałował mnie w ich wnętrze. Wówczas poczułam krople łez, które potoczyły się z jego oczu. Z troską wytarł mi dłonie i powiedział: „nie poplam fotografii”. Przewróciłam kartę albumu, a były tam zdjęcia Kamy, moje, członków naszych rodzin. Nie widziałam tylko zdjęć Artura. Wszyscy mieli jakieś smutne miny, a ich ubrania były ciemne.

      My, oglądając te fotki, czekaliśmy na kogoś, kto miał do nas przybyć z daleka. Tak, teraz sobie przypominam… usłyszeliśmy dzwonek i Artur powiedział: „on już przyszedł” i wskazał na drzwi.

      Dalszy ciąg był już całkiem realistyczny: odrzuciłam kołdrę i dotknęłam stopami chłodnych deszczułek parkietu. Nikogo obok nie było. Uzmysłowiłam sobie, że faktycznie w całej pryzmie albumów i albumików jest bardzo mało zdjęć, na których widać Artura. Mój mąż uwielbiał robić zdjęcia i pstrykał je przy każdej okazji. Ciągle słyszałam: „uśmiechnij się”, „trochę do tyłu”, „dwa kroki do przodu”, „Kama – patrz w obiektyw”, „nie rób głupich min”…

Скачать книгу