Скачать книгу

puszka nie robiła hałasu. Wyjmuję ciemnopopielate, karakułowe futerko, chwytam je za nieduży kołnierz i potrząsam – nic nie wylatuje. Sięgam niżej do miejsca, gdzie najczęściej bywają kieszenie, ale nie ma tam żadnych schowków. Przecież wnosząc paczkę do pokoju, sama wyczuwałam pod palcami pudełko konserwy. Mama gładzi futerko i w pewnej chwili zatrzymuje rękę po lewej stronie kurteczki. Gdyby miała ją na sobie, byłoby to dokładnie na wysokości serca. Odpina haftki, odrzuca połę i dostrzegamy, że jest tam misternie zaszyta kieszeń. Bardzo ostrożnie rozcina nożyczkami ścieg za igłą i sięga do wnętrza. Najpierw wyciąga kopertę, którą odkłada na stół, a za moment trzyma w ręce owiniętą w gazę puszkę po… pasztecie, ale bez wierzchniej pokrywy. Środek wypełnia coś, co jest zawinięte w szmatkę, a po jej odwinięciu widzimy dużą, ciężką, wykonaną ze złocistego metalu wysadzanego małymi kamieniami, składającą się jakby z dwóch warstw wspaniałą bransoletę. Czyste złoto wysadzane… Boże, czy to możliwe, że tak wyglądają brylanty? Oniemiałe i porażone blaskiem kamieni siadamy na tapczanie.

      – Co to jest? Zaszła jakaś wielka pomyłka, musisz natychmiast zawiadomić Benedykta – mówi mama.

      Przez chwilę ogląda ją, jakby była czymś nierealnym, a nie przepiękną biżuterią. Nagle przypomina sobie o kopercie zaadresowanej jej imieniem – „Zosia”. Złapałam się na tym, że nerwowo gładzę kędziory futerka, jakbym chciała rozprostować jego ufryzowane przez naturę loczki. Na futrze ani na podszewce nie znalazłam żadnego śladu noszenia, pewnie pani Michalina miała je na sobie od wielkiego dzwonu. Mama nie śpieszy się z otwarciem listu, nie ma żadnego gwałtownego darcia koperty czy szarpania. Delikatnie podważa trójkątną część z klejem, która wcale nie stawia większego oporu. Wyjmuje zwyczajną kartkę z bloku listowego zapisaną wyjątkowo drobnym pismem.

      Teraz ja biorę do ręki błyszczące cudo i przez chwilę ważę w dłoni. Ciężkie jak diabli, a wiem, co mówię, bo zderzyłam je z wagą moich ozdób z plastiku. Piękna robota, misterna i na pewno o kosmicznej wartości. Zastanawiam się, ile mogłabym i czego za tę bransoletę kupić. Z rozpędu usadziłam każdego członka rodziny za wyimaginowanym kółkiem używanego auta. Gdzie ta Michalina w niej chodziła? Przecież to strach wyjść z czymś tak drogocennym do ludzi. Nie mogę rozgryźć skomplikowanego zapięcia, widzę tylko, że składa się z dwóch części i przy rozwieraniu rozszerza się dzięki maleńkim zawiaskom. Myślę, że po otwarciu małego zameczka całość będzie nadal podtrzymywana łańcuszkiem. Ale jak otworzyć zameczek? Omijam sprawę zamka i przy wielkim oporze wciskam bransoletę na mój jednak bardzo szczupły nadgarstek. Nie pokazuję efektu mamie, bo może mi ją zabrać od razu. Nim ją oddamy, chcę się nacieszyć, więc przykrywam ją mankietem bluzki i wychodzę do kuchni. Starając się nie zamoczyć, zalewam wodą przygotowaną porcję wymoczonego mięsa z kaczki i stawiam garnek na blachę kuchni. Zerkam na migoczącą obręcz, obracam wolniutko. Odstrojona jak wielka dama obieram włoszczyznę, co chwilę zerkając na hipnotyczny blask kamieni i wyjątkowo dobrze, mimo słabej mocy żarówki, prezentujący się mój nadgarstek. Bransoletka jest cudowna!

      Zaglądam przez otwarte drzwi do pokoju mamy – czyta list, myślę, że już nie pierwszy raz. Konspiracyjnie zsuwam nieziemsko połyskujące precjozum i odkładam tam, gdzie leży futerko. Mama nie zwracała na mnie uwagi, może jednak doczytała się, że to jest dla niej i zastanawia się, komu z nas dać taki niecodzienny prezent. Po głowie chodzą mi różne myśli – prawie kryminalne. Jak ją znam, da ukochanemu Mariuszkowi albo sprzeda i pojadą z Henryczkiem w podróż dookoła świata. Nie, nie dopuszczę do tego, otruję ich wszystkich, capnę złoto i z Kamą wyjadę – tu kończę fantazjowanie, bo nie mogę się zdecydować na żaden kierunek świata.

      W garnku zawrzało i dokładam włoszczyznę. Chwilę później przez otwarte drzwi ponownie rzucam okiem do pokoju mamy – tym razem z uwagą obraca bransoletkę, jakby liczyła kamienie. Dotyka zameczka, waży tę niecodzienną ozdobę w dłoni. Jednak przytomnie krzyczy przez uchylone drzwi: – Niech zupa nie gotuje się zbyt szybko, tylko niech mruga, najlepiej niech stoi na płycie z boku! „Tę instrukcję gotowania będę słyszała do pięćdziesiątki” – pomyślałam i uśmiecham się do siebie, a za chwilę… ledwo zdążyłam odstawić garnek, ratując wywar przed wykipieniem.

      Słyszę, jak mama wysuwa i za moment wsuwa szufladę, wiesza na wieszaku futerko, a parę minut później jest już w kuchni.

      – Nic a nic z tego nie rozumiem. Musisz przeczytać list sama, to jakaś kuriozalna sprawa, nie na moją głowę – mówi wyjątkowo głośno, a po chwili już wyraźnie tylko do siebie: – Co ta Michalina wymyśliła, jak ona mogła mi to zrobić, dlaczego dopiero teraz o tym napisała? Jeszcze chce, żeby to była tylko nasza sprawa!

      Nie podobają mi się słowa mamy, bo czy to ważne, kto komu i kiedy robi prezenty? Taki podarunek nikogo nie krzywdzi, odwrotnie – przyniesie mnóstwo kasy. Dlaczego ona się nie cieszy? Czyżby grała przybitą, żeby rozłamać ją i pod stołem dać połowę ukochanemu synkowi? Albo lepiej – odpali mu ją w całości. A może to nie jest prezent i chodzi o zupełnie coś innego?

      Biorę się za najżmudniejszą robotę – ucieranie ziemniaków na szare kluski. Kiedy sięgałam po któryś tam kartofel, a właściwie w chwili, gdy oparłam go o tarkę, olśniło mnie, ale trę dalej. „Kuta ta cała Michalina, dobrze sobie wszystko, cwaniara, wymyśliła. Można było się domyślić, że to nie jest dar z głębi serca, tylko chodzi jej o… nagrobek. Co ona sobie myślała? Że ja – bo chyba nie brała pod uwagę mamy – będę biegała z jej złotem, wyceniała, sprzedawała?! I teraz najgorsze – pozwolenia na budowę mogiły, kamieniarz, fasonik monumentu. Czy ja mam czas na takie rzeczy i na wycieczki do Warszawy?” – prowadzę monolog wewnętrzny. Ale z drugiej strony wiem, że nie jest to zadanie dla starego Benka. Nadal jestem wściekła, ale odczuwam u siebie wolniutko napływającą wyrozumiałość dla świętej pamięci nieboszczki, więc milczę.

      Miazga ziemniaczana ocieka na sicie, rosołek czerninowy tylko mruga na wolnym ogniu.

      Wyjmuję ugotowaną kaczynę, wyławiam włoszczyznę, mama przygotowuje lekko zakwaszoną octem krew i rozbełtuje ją z mąką. Zamieniamy się miejscami, bo jej się wciąż wydaje, że nikt tak dobrze nie potrafi wymieszać i dosmaczyć jak ona. Bez słów kolejno podaję ingrediencje: garnuszek z kompocikiem z suszu, za moment majeranek i cukier – robię to z naturalnością, by mama czuła, że palma pierwszeństwa wciąż należy do niej. Wszystko ląduje w garze i łączy się cudny bukiet. Po domu rozchodzi się lekko kwaskowy zapach czerniny. Wielkie żarcie pozwala nam zapomnieć o kutej na cztery łapy Michalinie.

      Tata wiedziony zapachem zagląda do kuchni pod pretekstem zaniepokojenia.

      – Co u was, dziewczyny, tak cicho?

      – Obiad za pół godziny, możesz, Henryczku, spokojnie jeszcze czytać – odpowiedziała mama, nie całkiem nie na temat.

      Faktycznie, zachowywałyśmy się dziwnie. Każda pogrążona we własnych myślach, widać było, że nie śpieszy się nam do dyskusyjnego panelu i przedstawiania naszych „badań”. Za żadne skarby nie chciałam pokazać, że przesyłka mnie bardzo zmierziła, a domysł, ba, nawet pewność o narzuconym obowiązku zwalonym na moje barki uwierała. Aż tu bez żadnych wstępów odzywa się mama: – Córka, żeby rozwiązać tę sprawę do końca, przeczytaj uważnie list Michaliny. Mnie litery latają, jakby były ptakami.

      – Nie mogę tego ogarnąć rozumem, nie mogę zebrać myśli, chcę, żeby to było jakieś nieporozumienie. Chociaż coś mi zaczyna świtać… – dodaje.

      – Mamo… – Miałam wiele słów na końcu języka, ale mówię układnie, by jej nie denerwować: – Za pamięci wkładam list do mojej torebki.

      Tajemnicze zachowanie mamy utwierdzało mnie w przekonaniu, że martwi

Скачать книгу