Скачать книгу

karmiła wymyślnymi zupkami, jej budyń, kisiel, słodka kaszka manna z masełkiem były takie dobre – szepcze.

      Mamina szufladka z pamięcią wysunęła się, jakby chodziła na najsprawniejszych prowadnicach. Starowinka mówiła o ich dzieciństwie, młodości, braku kontaktu w czasie wojny, cudownym wprost odnalezieniu, radości, rzadkich spotkaniach. Opowiadanie mieszało się raz ze śmiechem, a raz z płaczem. Umilkła. W pewnym momencie nienaturalnie wyprostowała się, jakby ktoś ściskał ją sznurówkami gorsetu, uniosła siwiuteńką głowę, a twarz przecinały dwie mokre strużki, podłużne ślady smutku. Powiedziała po cichu, patrząc przed siebie prosząco: – Pojedź na pogrzeb Michaliny. Kiedy on będzie? – zapytała, jednocześnie gwałtownie odsuwając moją wyciągniętą w jej kierunku rękę ze złożonym na pół pocztowym blankietem z napisem „TELEGRAM”, który teraz upadł z impetem na blat stołu. Zrozumiałam ten gest obrony przed kolejnym ciosem.

      – W piątek o jedenastej, na Starych Powązkach – odpowiedziałam, zastanawiając się, jak ten cały wyjazd zorganizować.

      Wszedł tata z węglarką i przesuwając pudełko z drobno porąbanym drewnem postawił ją na węglarkowe miejsce, wyszorował pod bieżącą wodą ręce i zerknął podejrzliwie na nasze milczące posiedzenie. Aromat herbacianej mieszanki zachęcił go do sięgnięcia po szklankę. Odmierzył odpowiednią ilość esencji, zalał wrzątkiem, usiadł i jego wzrok zatrzymał się na telegramie. Nie zadawał pytań, nie patrzył na nasze twarze, w to miejsce usłyszał mamę:

      – Michalina odeszła.

      To mamusine „odeszła” zabrzmiało trochę groteskowo. Pani Michalina przez ostatni czas była przykuta do szpitalnego łóżka i o chodzeniu nie było mowy, ale o odejściu… Teraz oni zaczęli wspominać, opowiadać sobie, jak i gdzie spotykali się ze Skorupskimi. Bez słowa wstałam od stołu, bo do ewentualnego wyjazdu było niewiele czasu. Poszłam na drugą stronę domu, usiadłam w fotelu i sama z sobą uzgodniłam, że pojadę wcześniej i zabiorę również Kamę. Muszę załatwić urlop przynajmniej na trzy dni, wypiszę podanie, połowicznie nakłamię, że chodzi o wizytę lekarską dla Kamy. Ten wyjazd pozwoli mi odwiedzić wujostwo w Komorowie, małej pokazać kawałek stolicy i oczywiście wziąć udział w ceremonii pogrzebowej. Żeby zrealizować te zamierzenia, jutro raniutko musimy wyjechać. Spojrzałam na wiszący na ścianie plan lekcji i wyliczyłam, że jej klasa kończy o trzynastej, więc młoda będzie za pół godziny w domu. Zajrzałam do swojej szafy i na półki Kamy, wyjęłam bieliznę, rajstopy – ubrania dla niej i dla siebie. Trzeba jeszcze zapakować po sweterku, bo marcowa aura jest zdradliwa.

* * *

      Wbiegła w rozpiętym paltku, uśmiechnięta, szczęśliwa i głośno domagała się „dużo jeść”. Pokazałam na migi, by była cicho, wskazując zamknięte drzwi do dziadków. Zamilkła i przestraszona patrzyła pytająco. Może zbyt dokładnie opowiedziałam jej o porannych wydarzeniach, bo bardzo posmutniała, podeszła do półki i wzięła do ręki pozytywkę, którą w ubiegłym roku przywiozła jej pani Michalina. Dwoma ruchami nakręciła ją i za moment słuchałyśmy melodii „Dla Elizy”. Powiedziałam, podobnie jak to mama odezwała się do mnie, tylko użyłam formy liczby mnogiej: „Pojedziemy na pogrzeb pani Michaliny”.

      Było widać, że się ucieszyła, ale reflektując się w powadze okoliczności, poprawiła szeroki uśmiech na sztucznie smutną minę. Nieoczekiwanie jednak rozpłakała się i przytuliła mocno. Nie musiała nic mówić. Bez zbędnych słów wiedziałam, że przypomniała sobie pogrzeb taty. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że od śmierci Artura minęły już dwa lata. Jak ten czas szybko leci. Widzę to, patrząc na Kamę, która tak bardzo ostatnio wysmuklała i straciła dziecięce, zaokrąglone rysy twarzy. Moja córka dojrzewa. Coraz częściej zastanawiam się, jak ta nagła strata ojca wpłynie na jej dorosłe życie. I czasem myślę, że może za mało pielęgnuję pamięć po Arturze, ale wspomnienia wciąż tak bardzo bolą. Wydawało mi się, że właśnie ze względu na Kamę trzeba jak najszybciej przejść do porządku dziennego. Kilka tygodni po pogrzebie wyprowadziłam się z Bydgoszczy – tam wszystko przypominało mi męża. Zresztą, jak bym sobie poradziła w dużym mieście z małym dzieckiem, bez rodziny i przyjaciół? Z zamyślenia wyrwała mnie córka. Wytarła oczy wierzchem dłoni i powiedziała, że jest trochę głodna. Zjadła obiad, ale jak nigdy dotąd nie chciała dokładki jej smakołyku – wołowego gulaszu – i nawet nie tknęła kompotu mirabelkowego.

* * *

      Pobiegłam na pocztę do rozmównicy. Kiedy wróciłam, atmosfera w obu częściach domu była co najmniej minorowa. Weszłam do pokoju mamy, siedziała nad pudełkiem z fotografiami i pakiecikiem listów. Czytała ten ostatni, poznałam po kolorze długopisu. Nieprawda, nie czytała, bo okulary leżały obok, tylko trzymała go rękach. Bez żadnych wstępów zakomunikowałam: – Jedziemy jutro, wiązankę kupię przed pogrzebem, Kamie uzgodniłam wizytę u Rozenka i zawiadomiłam wujostwo.

      Żeby nie dopuścić do zbędnej dyskusji i argumentów w stylu: „pogrzeb nie jest uroczystością, w której powinno brać udział dziecko”, szczegółowo opowiedziałam o telefonie do Komorowa, radości z naszego przyjazdu obojga wujostwa i o wszystkich ustaleniach z Andrzejem. Aby ją w pełni uspokoić, dodałam, że będzie czekał na Dworcu Centralnym i zawiezie nas na miejsce. Siedziała na brzegu krzesła, nie przytulałam jej, nie całowałam w równiutki przedziałek, zostawiłam ją samą z myślami. Każdy mój gest rozkleiłby starowinę – wiem to po sobie, że ja w takiej sytuacji rozryczałabym się na dobre. Dla niej śmierć pani Michaliny to zerwana nić z ukochaną Warszawą, dzieciństwem, grobami dziadków. Ile ja się o tym nasłuchałam: jak pożyczały sobie sandałki, jak buszowały po pokoju jej babci, a mojej pra, o jakiejś zgubie i jej bezowocnych poszukiwaniach, o gwałtownym wyjeździe Michaliny z rodziną. Mama ostatnio ponaglała ją do pójścia do lekarza: „Co to znaczy, że drętwieje ci ręka? Nosisz ją na temblaku? Masz bóle i torsje? Nie bądź śmieszna, natychmiast idź do lekarza. Natychmiast!”.

* * *

      W pracy najważniejsze zadania na najbliższe trzy dni przekazałam instruktorowi muzyki. Z góry wiedziałam, że nie będzie tak, jak trzeba, ale pomyślałam: „przecież mam to w…” – wymsknęło mi się soczyste słowo, po usłyszeniu którego mama zawsze mówiła: „Na Boga, czy ty nie znasz innych słów? Przy dziecku też tak mówisz?”. Diabelnie mnie wkurzał wykład o wyższości słowa jednego nad drugim. Chciałam odpalić: „Mamusiuluniu, bez słowa «kurwa» nie ma przekonujących argumentów!”. Urwała się z herbu Ślepowron i wciąż myśli, że ze słowami „przepraszam”, „dziękuję” i „proszę” na ustach oraz z czapką w ręku można przejść przez świat. Ten świat? Gówno prawda! Już na swoje podobieństwo wychowałaś pierworodnego Mariusza… I co? Jest mu łatwo?

* * *

      Dokończyłam sprawozdanie, ledwo mieszcząc się w terminie, poproszę tatę, żeby je jutro wysłał poleconym. Dochodzi dwudziesta druga, schowałam pieczątki, kalendarz „1990” z ważnymi prywatnymi i służbowymi notatkami, kwitariusz i jestem wolna.

      Wchodzę do sypialni, starając się zachowywać najciszej, jak potrafię. Kama, jak zawsze po kąpieli, śpi z zaróżowionymi policzkami. Obudzę ją o szóstej, będziemy miały godzinę na ubranie się, śniadanie i w podróż. Padam zmęczona intensywnym dniem i wiem, że dopiero jutro budzik postawi mnie na równe nogi. No, nie było to prawdą, sen oddalił się i nadal układałam w głowie precyzyjny plan. No dobrze, Andrzej nas zawiezie, ale czy wypada go prosić, żeby dodatkowo w piątek przyjechał i zawiózł nas do kwiaciarni, a później na Powązki? Główkowałam, aż sen, nie wiadomo kiedy, sam upomniał się o mnie.

      Mama wstała grubo przed budzikiem i przygotowała nam na drogę bułki z serem i termos z herbatą. Ja wrzuciłam do torby paczkę petit beurre, dwa małe opakowania bloku czekoladowego i jabłka.

* * *

      Na

Скачать книгу