ТОП просматриваемых книг сайта:
Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska
Читать онлайн.Название Ostatni Pokój
Год выпуска 0
isbn 9788363842451
Автор произведения Krystyna Wasilkowska Frelichowska
Жанр Зарубежная классика
Издательство PDW
Korekta i redakcja
Anna Mieczkowska
Projekt graficzny okładki, skład i łamanie
Agnieszka Kielak
Ilustracja na okładce
fotolia.com
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2017
© Copyright by Krystyna Wasilkowska-Frelichowska, Warszawa 2017
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-63842-45-1
Wydawca
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. Borowskiego 2 lok. 205
03-475 Warszawa
tel. 22 416 15 81
Dystrybucja:
Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp. j.
05-850 Ożarów Mazowiecki
ul. Poznańska 91
e-mail: [email protected]
tel. 22 733-50-10
www.olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej
Dedykuję mojej córce Kindze, dziękując za twórcze inspiracje oraz bezinteresowną pomoc w dopieszczaniu tekstu
Budzą mnie odgłosy dochodzące z kuchni. Woda na herbatę wesoło bulgocze na ogniu. Mleko jest pewnie coraz bardziej wydęte, jakby chciało za chwilę wykipieć. Mleko może i chciałoby, ale od czego jest czujna ręka taty zaopatrzona w ściereczkę? Do kuchni przychodzę druga. Po drodze zaglądam do pokoju mamy i rzucam siedzącej na brzegu tapczanu: „dzień dobry najstarsza starowinko”, Kamie paradującej jeszcze w piżamie – „jak spałaś maleńka?”, wreszcie witam się ze spowitą w papierosowym dymie głową rodziny i szepczę: „proszę cię, nie pal!”.
Za chwilę wszyscy spotykamy się w kuchni. Każdy z nas bierze z szafki ulubiony kubek, żeby nalać sobie gorący napój. Zapachniało przypalonym mlekiem, bo kilka jego kropelek spadło na blat rozgrzanej węglowej kuchni. Słychać ostentacyjnie głośne dmuchanie – to Kama studzi swoje kakao. Mama rozpoczyna rytuał przygotowania herbaty od wyparzenia imbryczka. Moja kawa, chociaż niezbyt mocna, ma odświeżyć umysł.
Zimy już nie ma, ale wiosny nie widać. Bez beretu i szalika nie ruszam się z domu. Dla rozruszania kości wybieram się na szybki spacer wzdłuż brzegu Wisły, aby za chwilę leniwie przejść przez miasteczko, kupić prasę, zrobić drobne sprawunki na targowisku. I zaraz wracać do domu. Te dni są takie jednakowe, przewidywalne i w swej prostocie banalne, że czasem chce się stąd cichcem uciec.
Od zawsze w naszym domu nadawano poszczególnym pomieszczeniom umowny szyld. Na przykład aktualnie pokoje noszą nazwy: „zielony”, „pod aniołem”, „wąski”, „sypialnia”, „herbaciarnia” i „ostatni”. Przyjęło się mówić „ostatni” nie z uwagi na plan rozkładu domu, choć pokój ten rzeczywiście usytuowany jest najdalej od frontowego wejścia, ale dlatego, że określenie to zgrabniej brzmi od… „sodoma i gomora”. Kiedy zaplanowaliśmy rozbudowę budynku gospodarczego – wyjątkowej graciarni – należało opróżnić go z nagromadzonych tam przez lata przedmiotów. Selekcja była bardzo trudna, gdyż do stojących tam szafy, komody, skrzyń, paczek i paczuszek nie zaglądano przez wiele lat, a jedynie dokładano, dokładano i dokładano. Ostatecznie więcej niż połowa tych wątpliwych skarbów została przeniesiona do „ostatniego”. Stało się tak pod moją nieobecność. To najęci do tej pracy trzej młodzi ludzie dokonali ekspresowej przeprowadzki. Przenosiny miały ten plus, że przedmioty, które w budynku gospodarczym stały lub leżały bliżej drzwi, teraz znalazły się w najdalszej części pokoju „ostatniego”, a te, do których nigdy nie dotarłam, ulokowano bliżej jego wejścia. Domownicy deklarowali, że ten nowy magazyn będzie chwilowy, wszystko zostanie sprawdzone i mało ważne rzeczy wkrótce znajdą się na śmietniku. Oczywiście niepisaną kierowniczką tego pomieszczenia została mama, która klucz od „ostatniego” trzymała w miejscu tylko sobie znanym i ani jej w głowie było coś z niego wyrzucać. Naszą klucznicę złapaliśmy na tym, że z pryzmy tych ostatecznie odrzuconych, które zostały wyniesione na śmietnik, targała jakieś paczki i znów chowała do „ostatniego”. Przyłapana na tym procederze, usprawiedliwiała się, że musi to jeszcze raz dokładnie sprawdzić. Dla niepoznaki właśnie w „ostatnim” często myła okno i wymieniała firanki, ale tylko wtedy, gdy nikogo nie było w domu. W jaki sposób pokonywała ten labirynt i przedostawała się między licznymi kuframi, skrzyniami, paczkami i stertami gazet? Strach pomyśleć! I tak zeszło następnych kilka miesięcy.
Byłam wyjątkowo zaintrygowana tym tajemniczym pokojem, bardzo chciałam dostać się do środka i pobuszować w nim spokojnie. Opatrzność czuwała nad moimi pomysłami. Któregoś dnia, ścierając kurz z segmentu w „wąskim”, sąsiadującym z tym „ostatnim”, trafiłam na ukryty między książkami klucz. To tak, jakbym zrobiła pierwszy krok, ale żeby tam wejść, przyjdzie mi czekać na odpowiednią chwilę. Szczególnie ciekawiły mnie dwie skrzynie. Jedna obita blachą, z zardzewiałą kłódką, zawiera ponoć pamiątki po prababci Florentynie. Druga bardziej ozdobna, zwana posagową, w której mogło być wszystko, ale nie wiano. Zgłębić zawartość tej pierwszej to marzenie ściętej głowy, bo właśnie ta z kłódką stała ni mniej, ni więcej, tylko pod posagową, a tej sama nie zdejmę! Żeby ją ściągnąć i odstawić, musiałabym odsunąć szafę i dwie mniejsze szafki. Ostatecznie moim pierwszym celem była zawartość białej szafy. Kiedy samozwańcza szefowa od klucza wybrała się do pani Marii z imieninowo-śniadaniową wizytą, wparowałam tam cichcem. Kota nie ma w domu, to myszy harcują.
W dwudrzwiowej szafie, na lewym skrzydle błyszczy przykurzone kryształowe lustro, na którym panowie od przeprowadzki sprawdzali swoją umiejętność pisania po łacinie. Mebel zdobią piękne rzeźbione gałki z bursztynu. Do tego meblowego kompletu należą rozłożone na części łóżko, szafka nocna z jantarowymi upiększeniami i stoliczek. W chwili, gdy już wszyscy sąsiedzi mieli nowe modne segmenty ze sklejki, wystane w nocnych kolejkach, ten uroczy biały komplecik został wysiedlony z pokoju „wąskiego”. Nasz dom też chciał być modny i za własne pieniądze ukaraliśmy się tandetą.
Wolniutko otwieram prawe skrzydło, bo boję się, że zacznie skrzypieć. Nie jestem jednak na tyle cicho, żeby nikt mnie nie usłyszał. Buchnęło też stęchłym zapaszkiem. Tak jak przewidywałam, usłyszał to skrzypnięcie tato. Zaintrygowany, przyszedł i pochwalił, że robię porządki. Po czym odwrócił się na pięcie i, korzystając z tego, że mamy nie ma w domu, poszedł w spokoju zapalić mocnego. Nie mam dużo czasu, muszę się uwinąć, nim przyjdzie moja latorośl Kama, bo wówczas niuchanie będzie już na cztery ręce. Zawartość szafy jest mi właściwie znana, ale za każdym razem coś innego mnie frapuje. W lewej części szafy, tej z półkami, stoją pudełka. Pierwsze, które otwieram, wypełnione jest ponadstuletnimi koronkami, gipiurowymi kołnierzykami, wymyślnymi welurowymi bindami zakładanymi na więdnącą szyję, jedwabnymi żabotami dopinanymi do bluzek lub sukienek i kruszejącym ze starości koronkowym angażantem. Intrygują mnie nawet wypłowiałe jedwabne wstążki. Kostiumolog teatralny byłby zachwycony tym znaleziskiem. W następnym pudle bielizna osobista: niezmiennie podziwiam niewymowne z klapą, mają dłuższą nogawkę i są misternie wykończone haftem angielskim. Do kompletu pożółkłe haftowane staniczki, gorset z fiszbinami, na którym rdzewiejące haftki upstrzyły materiał. Dotykam tego z najprawdziwszym rozrzewnieniem – w tym chodziła moja babcia! Na samym spodzie leży zdezelowana torebka z ruchomą metalową rączką, a w środku muślinowa chusteczka, książeczka do nabożeństwa z zaznaczoną litanią „Do serca Jezusowego”, śmieszne druciane okulary oraz maleńki pojemnik z wykręcanym sztyftem