Скачать книгу

Zespoły i kółka zainteresowań to raczej samograje, młodzież i dzieciaki lubią działać, ćwiczyć, uczyć się ról i pokazywać na scenie.

      Jak postanowiłam, że pójdę do pracy zaraz po śniadaniu, tak zrobiłam. Po drodze kupiłam środki czystościowe, wstąpiłam na pocztę po korespondencję i przekazałam do magistratu L4 instruktorki tańca. Obładowana koszykiem, dwiema torbami z papierem toaletowym, rulonem zdobycznego brystolu na plakaty ruszyłam w kierunku „kultury”. Mówiłam sobie w myśli: „ten dzień wolny od gwaru dochodzącego z sal prób trafił mi się jak ślepej kurze ziarno”. Rozmarzyłam się, że dzięki zasilaniu prądu, a właściwie jego braku, uzyskam mnóstwo godzin i wreszcie w terminie się wyrobię z tą pisaniną. Zaskoczę WOK i nie będą musieli mi wysyłać ponaglającego monitu. Uśmiechnęłam się do własnych myśli, bo tej pisaniny wyjątkowo nie lubię.

      Po drodze wstąpiłam jeszcze po kruche ciastka i kawę, bo wczoraj łyżeczka stukała już o dno puszki. Pani sprzedawczyni porozumiewawczo wskazała palcem na leżący na ladzie, już nakrojony, blok piernikowy i zrobiła minę, która mówiła, że się dziwi brakiem mojego zainteresowania. Nie mogłam jej więc zawieść!

      – Pani Krysiu, ćwierć kilograma piernikowego poproszę i pudełeczko galaretek – wskazałam ręką na słodkie delikatesy.

      Sklepowa uśmiechnęła się uradowana, że jej dobre podpowiedzi poskutkowały. Wszystko zapakowała w torebkę papierową i, widząc, że rękę mam zajętą, paczuszkę położyła na wierzchu koszyka. Wypytała mnie przy okazji o repertuar filmowy na najbliższy tydzień, spytała o mamę – bo rzadko ją ostatnio widuje w sklepie – i takie tam różne inne sprawy. Dziwne, że tym razem nie pytała o Mariusza, w którym durzyła się wiele lat temu. I jeszcze dopowiedziała na koniec: – Pani Ewo, proszę nie zapominać o moim sklepie.

      Zrobiło mi się trochę głupio, bo faktycznie zachodzę coraz częściej do tego nowego w rynku. No tak, w takiej mieścinie to kilkudniowa absencja w sklepie X coś znaczy.

      Po wyjściu ze sklepu natychmiast skierowałam się w stronę pracy i nawet przyśpieszyłam kroku. Uszłam kilka metrów i z tyłu usłyszałam swoje imię: „pani Ewo!”. Nie zareagowałam, ale kiedy ten głos się wzmocnił przy powtórnie wypowiadanym imieniu, zatrzymałam się i odwróciłam. Podbiegła, jeżeli jej szybszy krok można nazwać biegiem, pani Katarzyna Cieślak. Zarumienione policzki i przyśpieszony oddech świadczyły o emocjach i zdenerwowaniu. Przewidując, że ta rozmowa może potrwać dłużej, koszyk postawiłam na ziemi, a torby oparłam o nogę.

      – Pani Ewuniu, czy już naprawdę nie ma miejsc w klubie seniora? Rozmawiałam z Ziembińską i ona mi powiedziała, że lista jest już zamknięta – nie kryła wzburzenia. I już bardzo rozgniewana kontynuowała: – Ja już dawno miałam pójść do pani i dowiedzieć się prawdy. Chętnie bym chodziła na spotkania, a i na wycieczkę człowiek by pojechał. Ona chyba przez złość na mojego Józefa mnie nie chce w klubie. Bo mój jest w komisji porządkowej, nakazał Ziembińskim uporządkowanie terenu wokół domu i postraszył karą. Teraz ta baba odgrywa się na mnie.

      – Pani Katarzyno, powiem krótko: seniorzy spotkają się w przyszły wtorek, zapraszam panią na godzinę szesnastą i ja przedstawię panią jako zapisaną do klubu. Tyle mogę pani zagwarantować. Może tak być? – zapytałam.

      – Dziękuję! – wykrzyknęła z radością i ucałowała mnie siarczyście. – Będę punktualnie o szesnastej – odkrzyknęła, będąc już kilka kroków ode mnie.

      Schyliłam się po moje bagaże i ruszyłam przed siebie. Tym razem wyjątkowo nie skręciłam w Browarną, tylko poszłam ulicą 1 Maja. Lubię rozglądać się po mieście, wpatrywać się w okna mijanych domów i wspominać: tu mieszkali Głowaccy, a tu pracował dziadek Stanisław, a tam wchodziło się do mojej koleżanki Zdzisi. Tu chodziłam z mamą do pani Ewy, a tam w głębi był dom pani Strych – handlarki włoszczyzny i szczawiu. Jak znalazłam się w połowie drogi, to akurat mijałam liceum i dostrzegłam przed bramą grupkę młodzieży. Nie patrzyłam w ich stronę, aby nikomu z nich nie przyszły do głowy jakieś pogaduszki ze mną. Odpowiedziałam tylko na ich „dzień dobry” i tak skwitowałam nasze przelotne spotkanie.

      Teraz zwolniłam troszkę, bo ulica Narutowicza zaczyna piąć się pod górkę. Łapię przez chwilę oddech, patrząc na malowniczy kościół usytuowany na niewielkim wzniesieniu i już moje myśli biegną do ojca Kolbego przebywającego tu w 1921 roku i do ojca Andrzeja Klimuszki, który spędził w naszym miasteczku prawie sześć lat. Bryły kościoła i budynku poklasztornego niezmiernie mnie zachwycają – to architektoniczna perełka. Teraz już zaczynam człapać noga za nogą, droga pod górkę robi swoje. Nie ma ludzi na ulicy, ale słychać gwar dochodzący z boiska szkolnego, a to znaczy, że właśnie trwa przerwa. Jakieś dziecko przelazło przez dziurę w ogrodzeniu szkoły podstawowej i biegnie alejką w dół. Poznałam Darka Mańkowskiego i zapytałam go głośno: – Dareczku, dokąd tak pędzisz?

      Odpowiedział, że do domu po zeszyt z wypracowaniem z polaka, a potem zwolnił i krzyknął: – Szkoda, że przez ten prąd dziś nie będzie w domu kultury naszej próby!

      O proszę, jak wieść się rozniosła! Darek mieszka za sklepem spożywczym, więc zdąży obrócić przed dzwonkiem – pomyślałam.

      Jeszcze zakręt i już widzę budynek domu kultury, parę głębszych oddechów, kilkadziesiąt kroków, przechodzę na drugą stronę ulicy i wchodzę prosto na Henrykę Król, która już z daleka krzyczy: – O, jak dobrze, że panią widzę!

      Moja krawcowa wyraźnie się ucieszyła na mój widok. Mówię „moja”, bo faktycznie obszywa mnie od lat. Oczami wyobraźni cofam się o niemal cztery dekady i widzę siebie w zielonym kostiumie kąpielowym w kwiatki, szytym na kolonijny wyjazd do Mielna. Bardziej nieforemnej kreacji nie miało chyba żadne dziecko. Wiem, co mówię, bo mam fotkę, na której zostałam uwieczniona w tym dziwacznym kostiumie. Przed laty to zdjęcie głęboko ukryłam pod oprawką pamiętnika. Pani Henryka dokończywszy myśl, poleca mi przekazać mamie, że trzy poszewki z szydełkowymi wstawkami są już uszyte, fartuszek bez rękawów też, tylko brakuje jej zamka do brązowych spodni pana Henryka – i prosi niezwłocznie donieść.

      – Najlepiej niech Kama przyniesie, bo chcę jej pokazać malutkie Rusałki.

      Muszę mieć zdziwioną minę, bo rozwija myśl i dopowiada, że kotce Rusałce urodziły się cztery małe, i pyta, czy nie wzięlibyśmy jednego. Ostatnie wyrazy wypowiada tak jakoś ciszej i niepewnie, bo, jak mówi, „nie wiadomo przecież, czy babcia Zosia pozwoli”.

      – Ewuniu, a dla pani nic nie szyjemy? – pyta trochę zaczepnie i dodaje: – Niech się pani tylko nie gniewa, ale ja to już dawno miałam powiedzieć, że nie lubię patrzeć na te pani czarno-szare kreacje, proszę skończyć z tą kolorystyką. Żałobę to się w sercu nosi, pani jest jeszcze młoda, a takim strojem człowiek tylko się postarza.

      Już miała odejść, ale jeszcze wzięło ją na sentymenty. Zaczyna wspominać, jak poznała mojego męża Artura na festiwalu w Kazimierzu, jak jej się podobała jego szarmanckość i już na odchodne konstatuje: – Pani Ewo, ale jak on panią kochał, jak na panią patrzył! Cały zespół nie mógł się nachwalić, że pani tak dobrze wybrała.

      No i jeszcze tylko ta rozmowa i te wspomnienia były mi potrzebne! Tak usilnie unikam takich tematów, bo ta strata nadal tak bardzo boli. Patrzę chwilę za panią Henią i z jednej strony jestem trochę zła, ale z drugiej lubię, jak ludzie z życzliwością wspominają mego męża. Z tymi kolorami to chyba też ma rację…

* * *

      Zaraz po wejściu do biura posegregowałam środki czystości i poukładałam na półkach w schowku, przestawiłam biurko pod okno, bo zapowiada się huk pracy, a jak zacznie zmierzchać, to przy szybie

Скачать книгу