ТОП просматриваемых книг сайта:
Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska
Читать онлайн.Название Ostatni Pokój
Год выпуска 0
isbn 9788363842451
Автор произведения Krystyna Wasilkowska Frelichowska
Жанр Зарубежная классика
Издательство PDW
Jak postanowiłam, że pójdę do pracy zaraz po śniadaniu, tak zrobiłam. Po drodze kupiłam środki czystościowe, wstąpiłam na pocztę po korespondencję i przekazałam do magistratu L4 instruktorki tańca. Obładowana koszykiem, dwiema torbami z papierem toaletowym, rulonem zdobycznego brystolu na plakaty ruszyłam w kierunku „kultury”. Mówiłam sobie w myśli: „ten dzień wolny od gwaru dochodzącego z sal prób trafił mi się jak ślepej kurze ziarno”. Rozmarzyłam się, że dzięki zasilaniu prądu, a właściwie jego braku, uzyskam mnóstwo godzin i wreszcie w terminie się wyrobię z tą pisaniną. Zaskoczę WOK i nie będą musieli mi wysyłać ponaglającego monitu. Uśmiechnęłam się do własnych myśli, bo tej pisaniny wyjątkowo nie lubię.
Po drodze wstąpiłam jeszcze po kruche ciastka i kawę, bo wczoraj łyżeczka stukała już o dno puszki. Pani sprzedawczyni porozumiewawczo wskazała palcem na leżący na ladzie, już nakrojony, blok piernikowy i zrobiła minę, która mówiła, że się dziwi brakiem mojego zainteresowania. Nie mogłam jej więc zawieść!
– Pani Krysiu, ćwierć kilograma piernikowego poproszę i pudełeczko galaretek – wskazałam ręką na słodkie delikatesy.
Sklepowa uśmiechnęła się uradowana, że jej dobre podpowiedzi poskutkowały. Wszystko zapakowała w torebkę papierową i, widząc, że rękę mam zajętą, paczuszkę położyła na wierzchu koszyka. Wypytała mnie przy okazji o repertuar filmowy na najbliższy tydzień, spytała o mamę – bo rzadko ją ostatnio widuje w sklepie – i takie tam różne inne sprawy. Dziwne, że tym razem nie pytała o Mariusza, w którym durzyła się wiele lat temu. I jeszcze dopowiedziała na koniec: – Pani Ewo, proszę nie zapominać o moim sklepie.
Zrobiło mi się trochę głupio, bo faktycznie zachodzę coraz częściej do tego nowego w rynku. No tak, w takiej mieścinie to kilkudniowa absencja w sklepie X coś znaczy.
Po wyjściu ze sklepu natychmiast skierowałam się w stronę pracy i nawet przyśpieszyłam kroku. Uszłam kilka metrów i z tyłu usłyszałam swoje imię: „pani Ewo!”. Nie zareagowałam, ale kiedy ten głos się wzmocnił przy powtórnie wypowiadanym imieniu, zatrzymałam się i odwróciłam. Podbiegła, jeżeli jej szybszy krok można nazwać biegiem, pani Katarzyna Cieślak. Zarumienione policzki i przyśpieszony oddech świadczyły o emocjach i zdenerwowaniu. Przewidując, że ta rozmowa może potrwać dłużej, koszyk postawiłam na ziemi, a torby oparłam o nogę.
– Pani Ewuniu, czy już naprawdę nie ma miejsc w klubie seniora? Rozmawiałam z Ziembińską i ona mi powiedziała, że lista jest już zamknięta – nie kryła wzburzenia. I już bardzo rozgniewana kontynuowała: – Ja już dawno miałam pójść do pani i dowiedzieć się prawdy. Chętnie bym chodziła na spotkania, a i na wycieczkę człowiek by pojechał. Ona chyba przez złość na mojego Józefa mnie nie chce w klubie. Bo mój jest w komisji porządkowej, nakazał Ziembińskim uporządkowanie terenu wokół domu i postraszył karą. Teraz ta baba odgrywa się na mnie.
– Pani Katarzyno, powiem krótko: seniorzy spotkają się w przyszły wtorek, zapraszam panią na godzinę szesnastą i ja przedstawię panią jako zapisaną do klubu. Tyle mogę pani zagwarantować. Może tak być? – zapytałam.
– Dziękuję! – wykrzyknęła z radością i ucałowała mnie siarczyście. – Będę punktualnie o szesnastej – odkrzyknęła, będąc już kilka kroków ode mnie.
Schyliłam się po moje bagaże i ruszyłam przed siebie. Tym razem wyjątkowo nie skręciłam w Browarną, tylko poszłam ulicą 1 Maja. Lubię rozglądać się po mieście, wpatrywać się w okna mijanych domów i wspominać: tu mieszkali Głowaccy, a tu pracował dziadek Stanisław, a tam wchodziło się do mojej koleżanki Zdzisi. Tu chodziłam z mamą do pani Ewy, a tam w głębi był dom pani Strych – handlarki włoszczyzny i szczawiu. Jak znalazłam się w połowie drogi, to akurat mijałam liceum i dostrzegłam przed bramą grupkę młodzieży. Nie patrzyłam w ich stronę, aby nikomu z nich nie przyszły do głowy jakieś pogaduszki ze mną. Odpowiedziałam tylko na ich „dzień dobry” i tak skwitowałam nasze przelotne spotkanie.
Teraz zwolniłam troszkę, bo ulica Narutowicza zaczyna piąć się pod górkę. Łapię przez chwilę oddech, patrząc na malowniczy kościół usytuowany na niewielkim wzniesieniu i już moje myśli biegną do ojca Kolbego przebywającego tu w 1921 roku i do ojca Andrzeja Klimuszki, który spędził w naszym miasteczku prawie sześć lat. Bryły kościoła i budynku poklasztornego niezmiernie mnie zachwycają – to architektoniczna perełka. Teraz już zaczynam człapać noga za nogą, droga pod górkę robi swoje. Nie ma ludzi na ulicy, ale słychać gwar dochodzący z boiska szkolnego, a to znaczy, że właśnie trwa przerwa. Jakieś dziecko przelazło przez dziurę w ogrodzeniu szkoły podstawowej i biegnie alejką w dół. Poznałam Darka Mańkowskiego i zapytałam go głośno: – Dareczku, dokąd tak pędzisz?
Odpowiedział, że do domu po zeszyt z wypracowaniem z polaka, a potem zwolnił i krzyknął: – Szkoda, że przez ten prąd dziś nie będzie w domu kultury naszej próby!
O proszę, jak wieść się rozniosła! Darek mieszka za sklepem spożywczym, więc zdąży obrócić przed dzwonkiem – pomyślałam.
Jeszcze zakręt i już widzę budynek domu kultury, parę głębszych oddechów, kilkadziesiąt kroków, przechodzę na drugą stronę ulicy i wchodzę prosto na Henrykę Król, która już z daleka krzyczy: – O, jak dobrze, że panią widzę!
Moja krawcowa wyraźnie się ucieszyła na mój widok. Mówię „moja”, bo faktycznie obszywa mnie od lat. Oczami wyobraźni cofam się o niemal cztery dekady i widzę siebie w zielonym kostiumie kąpielowym w kwiatki, szytym na kolonijny wyjazd do Mielna. Bardziej nieforemnej kreacji nie miało chyba żadne dziecko. Wiem, co mówię, bo mam fotkę, na której zostałam uwieczniona w tym dziwacznym kostiumie. Przed laty to zdjęcie głęboko ukryłam pod oprawką pamiętnika. Pani Henryka dokończywszy myśl, poleca mi przekazać mamie, że trzy poszewki z szydełkowymi wstawkami są już uszyte, fartuszek bez rękawów też, tylko brakuje jej zamka do brązowych spodni pana Henryka – i prosi niezwłocznie donieść.
– Najlepiej niech Kama przyniesie, bo chcę jej pokazać malutkie Rusałki.
Muszę mieć zdziwioną minę, bo rozwija myśl i dopowiada, że kotce Rusałce urodziły się cztery małe, i pyta, czy nie wzięlibyśmy jednego. Ostatnie wyrazy wypowiada tak jakoś ciszej i niepewnie, bo, jak mówi, „nie wiadomo przecież, czy babcia Zosia pozwoli”.
– Ewuniu, a dla pani nic nie szyjemy? – pyta trochę zaczepnie i dodaje: – Niech się pani tylko nie gniewa, ale ja to już dawno miałam powiedzieć, że nie lubię patrzeć na te pani czarno-szare kreacje, proszę skończyć z tą kolorystyką. Żałobę to się w sercu nosi, pani jest jeszcze młoda, a takim strojem człowiek tylko się postarza.
Już miała odejść, ale jeszcze wzięło ją na sentymenty. Zaczyna wspominać, jak poznała mojego męża Artura na festiwalu w Kazimierzu, jak jej się podobała jego szarmanckość i już na odchodne konstatuje: – Pani Ewo, ale jak on panią kochał, jak na panią patrzył! Cały zespół nie mógł się nachwalić, że pani tak dobrze wybrała.
No i jeszcze tylko ta rozmowa i te wspomnienia były mi potrzebne! Tak usilnie unikam takich tematów, bo ta strata nadal tak bardzo boli. Patrzę chwilę za panią Henią i z jednej strony jestem trochę zła, ale z drugiej lubię, jak ludzie z życzliwością wspominają mego męża. Z tymi kolorami to chyba też ma rację…
Zaraz po wejściu do biura posegregowałam środki czystości i poukładałam na półkach w schowku, przestawiłam biurko pod okno, bo zapowiada się huk pracy, a jak zacznie zmierzchać, to przy szybie