Скачать книгу

łzami. Nie pomagały moje zaklęcia, babci i dziadka prośby czy próby przekupstwa czekoladowymi batonikami. Mała Kama krzyczała w niebogłosy. Dopiero kupiony przez Artura w bydgoskim komisie śliczny kostium kąpielowy zachęcił córcię do wejścia do wody. A kostium rzeczywiście był piękny – elastyczny, bzowy, cały w falbankach, z wiązanymi na ramionach kokardkami. Wkrótce dokupiliśmy tęczowe koło ratunkowe i tak wyekwipowana Kama zaczęła wreszcie z radością chodzić na basen. Potem ciężko ją było wyciągnąć ze zbawiennej solanki.

      Rozejrzałam się i stwierdziłam, że Centrum Zdrowia Dziecka rozrasta się w szalonym tempie, tereny są świetnie zagospodarowane, a doktor Rozenek wspomniał też o przygotowaniach do otwarcia kolejnego oddziału. Wcześniej odradziłam Andrzejowi przyjeżdżanie po nas, więc teraz musimy sobie same poradzić.

      Wypatrzyłam słupek z tabliczką „przystanek autobusowy” i podeszłyśmy blisko do rozkładu jazdy, aby wyszukać odpowiednią linię. O, kierunek Ostrobramska, Saska Kępa, most Poniatowskiego, Powiślem do placu Trzech Krzyży. To idealne dla nas połączenie! Po przesiadce z placu do Alej Jerozolimskich będzie już tylko jeden przystanek, żeby dotrzeć na czas do celu. Autobus wkrótce podjechał i ruszyliśmy. Miałam okazję popatrzeć na Warszawę zza szyb i powspominać.

      Jeszcze kilkanaście lat temu było to zupełnie inne miasto. Takie ciche i spokojne. Po ulicach jeździły trolejbusy. Na wykłady na Miodową 22 przemieszczałam się bodajże linią 53. Bardzo lubiłam patrzeć na te bezszmerowo jeżdżące Jelcze wyglądające jakby były zawieszone na linach podłączonych do prądu, śmiesznie odchylające się przy każdym zakręcie. Studia teatralne to było coś, co jeszcze dziś wspominam z ogromnym rozrzewnieniem. Wykładowcom, co prawda, nie udało się ze wszystkich studentów z naszego roku ulepić reżyserów teatrów amatorskich, ale mnie te studia pochłaniały bez reszty. Rozkochanie w poezji zawdzięczam pani Irenie Jun, zgłębiłam też tajniki tańca dworskiego, uwielbiałam zajęcia z panem Franciszkiem Cieślakiem, który wtajemniczał nas w świat charakteryzacji. Wykładowcą bardzo wymagającym był wspaniały scenograf Zenobiusz Strzelecki, ale dzięki temu później dawałam sobie radę z każdą zaplanowaną koncepcją dekoracji do spektaklu czy imprezy. Reżyser Józef Gruda nauczył mnie odwagi w tworzeniu spektaklu i przekonał, że bez zrozumienia tekstu, nie ma możliwości pracy. Jedynie wykładowcy historii sztuki nie udało się mnie nauczyć odróżniania Maneta od Moneta. Upłynęło parę lat i, zakochując się w tym drugim impresjoniście, sama rozgryzłam ich twórczość i dziś na wyrywki wymienię tytuły ich obrazów.

      Przed nami skrzyżowanie Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, więc wysiadamy! Do placu Zamkowego idziemy pieszo. Żałujemy, że nie zabrałyśmy aparatu fotograficznego. Staram się opowiedzieć Kamie o tym wspaniałym i bohaterskim mieście najdokładniej, jak potrafię.

      Zmęczone spacerem, wstąpiłyśmy do baru vis-à-vis kościoła Świętego Krzyża. To był mój bar, tu stołowałam się przez wszystkie lata studiów. Zawsze na talerzu było dużo i nie trzeba było na te dania wydać majątku. Tablica z menu nie zawierała żadnych wymyślnych potraw. Pamiętam ciepło talerzy odbieranych z ręki wyciągniętej z okienka: pierogi ruskie ze skwarkami, leniwe z cukrem, barszczyk czerwony z krokietem z ciasta naleśnikowego, czasem szpinak z sadzonymi. Albo z rozpędu jakaś zupa – nigdy nie znudziły mi się te dania. Jadano najczęściej gryczaną z sosami, kopytka z kwaszoną kapustą i obowiązkowo ciepłą jeszcze, kolorową wodę nazwaną na tablicy kompotem. Z talerzem, dobranym kompletem sztućców i nieodzowną papierową serwetką, najczęściej sadowiłam się na wysokim stołku przy oknie i, obserwując ruch na ulicy, pałaszowałam specjały baru Akademickiego.

      Byłyśmy po śniadaniu, ale po kilku godzinach żołądek domagał się małej przekąski. A ja przez czysty sentyment, chciałam chwilę posiedzieć w tych kuchennych oparach, które przypominały mi tamte lata. Kama zamówiła kakao i drożdżówkę, a ja tylko herbatę i zajęłyśmy miejsce przodem do okna.

      Do placu Zamkowego szłyśmy, rozglądając się i zatrzymując przy najważniejszych obiektach, a mnie sprawiała przyjemność rola przewodnika. Ale na Rynku Starego Miasta podeszłyśmy do dużej grupy zwiedzających z niemłodym już przewodnikiem, który ciekawie opowiadał o zabytkowych kamienicach znajdujących się dookoła. Podpięłyśmy się do grupy i wraz z nią powędrowałyśmy aż do Barbakanu. To był dobry wybór, bo sama też się bardzo dużo dowiedziałam o historii Starego Miasta. Wracałyśmy inną drogą, obok pomnika Kilińskiego, i trochę żałowałam, że, mijając lokal pod Krokodylem, U Fukiera i już wchodząc w Nowomiejską, nie zerknęłam, czy jest tam nadal knajpka z kuchnią włoską.

      Z zażenowaniem uśmiechnęłam się do swoich myśli i jestem przekonana, że kiedy przytaczałam te wspomnienia, na policzki wystąpił pąs zawstydzenia z braku obycia. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Ktoś miejscowy, chyba Bożydar – tak, to pewne, bo był blisko mnie, kiedy ćwiczyliśmy krok pawany – ogłosił otwarcie wspaniałego lokalu. Po zajęciach poszliśmy tam całą paczką, ale ja nie ustawiłam się do kasy, tylko rozejrzałam się po konsumentach. Przeraziło mnie, że długie, cieniutkie kluseczki, sprytnie nawija się na widelec i taką misterną spiralę umoczoną w jakimś sosie należy donieść do ust. Na tablicy z menu: spaghetti bolognese, ravioli z… o Boże, wszystkie nazwy farszu, były mi zupełnie nieznane. Jednak dopatrzyłam się również nazwy nadzienia brzmiącej całkiem swojsko. Chodziło o malutkie, kwadratowe pierogi z farszem mięsnym, ale był jeden szkopuł. Obok widniała cena – dla mnie raczej zaporowa, więc udałam, że nie jestem głodna i wyszłam za próg.

      Koledzy zachwalali tę kuchnię i zachodzili tam często. Ja również wreszcie się przemogłam i podczas mojego kolejnego pobytu w Warszawie poszłam tam z nimi. Nie zapomnę tego dnia. Przy kasie płaciłam pieniędzmi od taty, które wcisnął mi konspiracyjnie w dłoń na chwilę przed odjazdem autobusu. Pełnym głosem zamówiłam: spaghetti alla puttanesca – tu trochę przesadziłam, bo chili piekło niemiłosiernie – i ravioli z serem ricotta. Wiem, wiem – przesadziłam też z ilością dań.

      Teraz wracałyśmy z Kamą najpierw ulicą Długą, wstąpiłyśmy do kościoła Św. Ducha, potem Miodową, i już prosto do najbliższego przystanku, by dotrzeć do WKD. Zrobiło się późno, a przecież w Komorowie Józeczki i Andrzej na nas czekali.

      W autobusie uraczyłam Kamę anegdotą o tym, jak my studenci, ludzie już dorośli, urozmaicaliśmy sobie czas wolny. Wieczorami, po obejrzeniu jakiegoś ciekawego spektaklu teatralnego, nie mając ochoty się rozstać, siadaliśmy na jakimś krawężniku przy samej jezdni i gapiliśmy się w zmieniające barwy neonów. No, u mnie na Kujawach, tego nie było, więc moja fascynacja była usprawiedliwiona. Dziś, patrząc na ruchliwe ulice Warszawy, trudno mi uwierzyć, że mieliśmy wtedy taką ułańską fantazję. Ale i stolica zmieniła się nie do poznania przez te lata.

      Nasz misternie zaplanowany spacer po stolicy nie przebiegał w rewelacyjnej atmosferze – radość zmącona była jutrzejszym smutnym obrządkiem i jednocześnie obmyślaniem powrotu do domu. Ustaliliśmy, że Andrzej w piątek rano odbierze zamówione wiązanki i zawiezie nas prosto na cmentarz. Chcę być w kaplicy przynajmniej pół godziny wcześniej, aby porozmawiać z panem Benedyktem. Nasz neseser zostanie w bagażniku samochodu Andrzeja. Mój kuzynek wykorzysta ten czas na spotkanie z kontrahentem, który ma swoje biuro dwie ulice dalej. Logistyka na najwyższym poziomie!

* * *

      Torbę przerzucam przez ramię, w jednej ręce trzymam kwiaty; „Pamiętaj, kup wiązanki, tylko z żywych kwiatów!” – instruowała mnie mama, więc jakby miało być inaczej. A drugą, mniejszą wiązankę podałam Kamie. Po chwili w półmroku kaplicy poznaję w tłumie twarz wdowca. Obok trumny kładę kwiaty i podchodzę do samotnie stojącego mężczyzny. Witamy się – on staromodnie całuje każdą z nas w rękę. Kama oniemiała, bo ostatnio tak całował ją za karę, za popchnięcie na schodach, jeden z rudowłosych bliźniaków –

Скачать книгу