Скачать книгу

jest Artur. Niestety, nie ma ich wiele. Nie da się tego już nadrobić. Jest mi bardzo smutno, bo przecież wiem nie od dziś, że „nie należy niczego odkładać na jutro, bo jutra może nie być”. Do tego popielatego albumu, opasanego czarną wstążką nie sięgałam przez przeszło dwa lata. Obok zdjęć z uroczystości pogrzebowych trzymam w nim wszystkie wycinki prasowe – artykuły, pożegnania i ozdobione czarną obwódką nekrologi i kondolencje. Osobne karty zapełnione są prostokącikami nekrologów i złożoną na cztery klepsydrą. Między następnymi kartami utknięte moją ręką czarne opaski z naszych rękawów, nie potrafiłam ich po pogrzebie wyrzucić i leżą teraz, jakby były świeżo uprasowane. Oby nikomu nigdy nie były potrzebne! Ze ściśniętym gardłem sięgam po duży plik telegramów i kart okolicznościowych od znajomych, przyjaciół, sąsiadów i całkiem mi obcych ludzi. Na jednej z szarych kartek kilka słów skreślonych czyjąś drżącą ręką: „Jeżeli są ludzie niezastąpieni, Artur Wojciechowski był jednym z nich” – czytam po cichu.

      Czasem, jak jest mi bardzo źle, rozmawiam z Arturem w myślach. Opowiadam, co mnie spotkało, co zaplanowałam, wspominam o szkolnych sukcesach Kamy, o problemach albo radościach, które nas spotykają. A czasem wręcz fizycznie czuję, jakby był blisko i wtedy myślę, że zaraz go zobaczę, dotknę. Ale życie jest tylko życiem – szorstkie i nieczułe na nasze lęgnące się w głowie fantazje. Pozostaje mi pielęgnowanie wspomnień o mężczyźnie, który mnie nigdy nie zawiódł.

      Z ciężkim sercem, ale z dobrymi myślami, ponownie starannie obwiązuję atłasową wstążeczką mniejszy album i oba odkładam na półkę. Dochodzi czwarta. Przez chwilę zastanawiam się, co robić z tak refleksyjnie rozpoczętym dniem?

      Postanawiam nie wchodzić w dysputy z moim ego, a co za tym idzie, nie czekam na żadną odpowiedz. Wiem już, że o spaniu nie ma mowy. Do kuchni nie mam odwagi wejść, bo natychmiast wszyscy mnie usłyszą i kolejno zbiorą się przy stole. Jedyne wyjście to poczytać jakąś książkę, magazyn… Wracam do półek, bo odkładając albumy, kątem oka widziałam tomik poezji Agnieszki Osieckiej. Tak, ona może być, jak od lat przekonuje w piosence Krystyna Prońko, moim „lekiem na całe zło”. Chwytam książkę, kładę się i szczelnie otulam kołdrą.

* * *

      W drodze, gdzieś w połowie ulicy Klasztornej, spotkałam się z mężem sprzątaczki z mojej pracy, pani Kazi, który konfidencjonalnie szepnął: – Niech się pani pośpieszy, przyjechały te dwie baby i chłop z sanepidu i już z godzinę buszują.

      Przyśpieszyłam kroku, ale niestety mijaliśmy się już w drzwiach. Duża Ruda przemówiła: – Dzień dobry i do widzenia, protokół na biurku.

      Jaka dobra kobieta, o mandacie nawet nie wspomniała, a już od drzwi widzę, że wygląda on spomiędzy ich wypocin. No, to mam lekturę zapewnioną, ale wiedząc, że zatruje mi życie na wiele godzin, elaboratu nie biorę nawet do ręki. Muszę w trymiga zaprojektować i wykonać dekoracje na wieczorny koncert, a warszawska wyprawa pokrzyżowała mi misternie ułożony plan pracy, zabrała trzy dni i teraz na łeb na szyję muszę to nadgonić. Besztam samą siebie, nawet nie włączyłam czajnika na kawę, mimo że nie jadłam śniadania. Ruszam na zaplecze sceny i w ostatniej chwili cofam się od otwartych drzwi pracowni plastycznej, bo świeżo powycierana podłoga jeszcze błyszczy się od wilgotnej ścierki. Sprawdzam lśnienie politury fortepianu, klawiaturę i rzeźbione nogi, bo nie ma nic gorszego jak niewytarty kurz spotęgowany światłem reflektorów. No i nie wygląda to dobrze i już wiem, że instrument trzeba wypolerować od nowa. Kurzu brak, ale liczne kłaczki z nieodpowiedniej ściereczki zostawiły obfite ślady. „Mogłam zabrać coś z ciuchów Michaliny” – pomyślałam złośliwie. Pani Kazia, obserwująca mnie z daleka, w mig pojęła, że trzeba poprawić i idzie z jakąś welurową płachtą w dłoni. Z akustykiem sprawdzamy brzmienie oraz natężenie nagłośnienia i już muszę oddać się robieniu dekoracji. Czas ucieka i zbliża się południe. I już zdaję sobie sprawę, że nie zjem też obiadu, bo pracy huk.

      Muzycy przyjadą o siedemnastej trzydzieści, drzwi na widownię trzeba otworzyć o osiemnastej czterdzieści pięć. Mało czasu! Dobrze, że całość prowadzi Marian Kuźba z PDK-u, bo mój strój po całym dniu nie należy do eleganckich. Malowałam w fartuchu, ale nie uniknęłam zachlapania mankietów niebieską plakatówką. Na ściance w holu poprawiam przekrzywione prace małych artystów malarzy, sprawdzam zawartość uchwytu na papier toaletowy i pozostawiam otwarte drzwi do przybytków dla zmniejszenia intensywności zapachu lizolu. Hol wietrzy się od godziny, więc jest pewność, że specyfik przetoczy się profilaktycznie też przez westybul, wybierze wolność, łącząc się z lekko mroźnym powietrzem na zewnątrz.

* * *

      Już po koncercie. Bardzo lubię patrzeć na moich melomanów wychodzących z zadowolonymi minami. Jedni podśpiewują, inni komentują kreacje artystów. Tym razem jednak szybko zbieram się do domu. Jestem głodna, więc przyśpieszam kroku, ale przekraczając linię furtki, zwalniam, bo przypomniałam sobie, że nie zabrałam ze sobą teczki „pisma przychodzące”, z protokołem Rudej. Trudno – kląć będę dopiero jutro. Na schodach nadal leży paczka, uśmiecham się, bo jest ona usiana wieloma otworkami i jestem przekonana, że to dzieło Kamo-myszki. Podgrzewam zupę, na odsmażenie drugiego nie mam siły, więc połykam zimne mięso z ćwikłą i, nie odchodząc od stołu, proszę zdolną dziurko-róbkę o zeszyty z odrobioną pracą domową. Przynosi, siada na drugim krześle i prawie szeptem informuje: – Troszkę macałam to, co leży na schodach, wyczułam kręcony puszek i chyba małą puszkę z konserwą. Pewnie to szprotki – dodaje głośniej, żeby zmobilizować mnie do działania. O Boże! Jeszcze chyba nikt nie dostał przesyłki z żywnością od nadawcy zamieszkałego… No właśnie, gdzie? W niebie, piekle czy czyśćcu? Bardzo śmieszne, bardzo. Jedno jest pewne: jej obecna posiadłość będzie miała adres tak długo, jak długo będzie opłacane przez Benka pokładne za dwa metry kwadratowe na Powązkach. Dowcip przedni, dobrze, że nie artykułuję go głośno. Kama nie daje za wygraną i mówi, że babcia o tym czymś wymacanym już wie. Rodzice oglądają film w telewizji, więc nie ma obaw, że będzie jakaś interakcja.

* * *

      Zachęcam Kamę, żeby poszła poczytać, bo chcę posiedzieć i pomyśleć. Spokojnie, przeglądając prasę, piję herbatę. Ciszę przerywa sygnał karetki, która minęła nasz dom i pojechała dalej. Czasem dopadałam do okna, żeby po małomiasteczkowemu zobaczyć, do kogo pędzi, ale dzisiaj nie mam na to ochoty. Ciężki miałam dzień, jutro idę do pracy o czternastej, a jak dotrę, to natychmiast muszę oddać się pracy biurowej. Dopiero wieczorna próba spektaklu z licealistami da mi radość tworzenia. Repertuar ambitny, bo to Serenada Mrożka, a moi amatorzy są fenomenalni. Może nie byłoby takiego efektu, ale scenografia – którą projektowałam cały miesiąc, a stolarz zbijał przez trzy dni i przez drugie tyle malował utalentowany plastyk Gerard – jest naprawdę wspaniała i funkcjonalna. W końcu jestem uczennicą profesora Strzeleckiego. Wyszedł kurnik jak się patrzy. Na jego tle będą występować moje urodziwe Kury – Kasia, Iwona, Agata, zdolny Jacek – Kogut i przystojny Piotr – Lis. Szkoda, że nie gra sam serenady na skrzypcach, ale przyznaję, że podkład muzyczny ogrywa bezbłędnie. Niestety, już w przyszłym roku zdają maturę i będę musiała szukać nowych talentów.

* * *

      Dochodzi dziewiąta. Kama zbierała się do szkoły bardzo niechętnie, domyślałam się powodu. Udałam jednak, że tego nie dostrzegłam. Wyszła skwaszona, ale w korytarzu zwolniła kroku, nasłuchiwała, nie doczekała się jednak, że powiem „zostań”. Mama weszła już ubrana w fartuszek i natychmiast zabrała się do obierania włoszczyzny. Dziś jest środa – z krótką wizytą ma przyjechać jej pierworodny, więc zalatuje mi czerniną z szarymi kluchami. Może nie domyśliłabym się sama, ale namoczony od wczoraj susz owocowy w pełni zdradzał smakowity jadłospis. Z podwórka słychać miarowy stukot siekierą – tato przygotowuje drewno na podpałkę. Mama nalewa wodę do miseczki i już

Скачать книгу