Скачать книгу

z szafeczki sięgnęłam po ulubiony biały kubek ze złotym szlaczkiem. Nie traciłam czasu na talerzyki, tylko pokroiłam blok na małe kawałki i jadłam wprost z papieru.

      Z tak przygotowanym frontem robót mogę przystąpić do pracy. Usiadłam na krześle z dodatkową poduszką i wreszcie mogłam oddać się pracy twórczej. Tak mi się przynajmniej wydawało. Po chwili zerwałam się z siedziska, bo przypomniałam sobie, że nie zrobiłam wywieszki na drzwi wejściowe: „placówka nieczynna z powodu braku prądu”. To jedna sprawa, a druga – z torebki nie wyciągnęłam terminarza. Najważniejszego narzędzia, by coś sensownego zaplanować. Wróciłam na miejsce z jeszcze jedną dodatkową poduszką i już miałam zrobić pierwszy zamach ręką w brudnopisie, gdy usłyszałam dźwięk brzęczka telefonu.

      – Słucham? Słucham? – zapytałam.

      Głuchy telefon, nikt się nie odezwał, więc może to była pomyłka. Jeszcze jedna taka akcja i będę miała popsuty humor. Bo to człowiek nie wie, czy ktoś nie może się dodzwonić czy robi głupi psikus?

      Z nerwów w pierwszej kolejności sięgam więc po słodkości. Herbata na brzegu biurka paruje i ma piękny bursztynowy kolor. Kombinacja madrasu z yunnanem to moja ulubiona herbaciana mieszanka. Blok rozpływa się w ustach, na zęby trafiają kawałeczki pierniczków, rozgryzane miękną i potęgują smak. Zapach unosi się i zachęca do rozkoszowania następnym kawałkiem i następnym… Z trudem mobilizuję się do pracy.

      W dziale oświatowym zaplanuję lekcje języka angielskiego, również dla dorosłych. Najpierw uzgodnię z panią Joanną, czy może być u nas w czwartki dwie godziny dłużej. Dzieci kończą o siedemnastej, zaproponuję pół godziny przerwy na herbatę i wówczas o siedemnastej trzydzieści wejdzie do sali druga grupa. Mam zapisane osiemnaście osób, sama też się dopiszę, więc będzie komplet.

      Zgłoszone przez Towarzystwo Wiedzy Powszechnej prelekcje pozostają bez zmian, tylko godziny trzeba zmienić na wcześniejsze. Największy szkopuł będzie przy planowaniu wystaw, bo jakie zorganizować? Wewnętrzne: plastyczne i fotograficzne to wiadomo, można prezentować w holu. Dzieci same je przygotują, wybierając najlepsze prace. Ale jest zapotrzebowanie na jakąś fajną wystawę, którą można będzie zorganizować w sali u strażaków. Piękne, duże pomieszczenie było idealnym miejscem wielu ciekawych ekspozycji.

      Pamiętam pierwszą epokową wystawę „Wielkie pranie kiczu”, która zrobiła furorę. Ile pracy przy niej było, to tylko ja wiem. Zebrałam najprzedniejsze „okazy” kiczu ze wszystkich miejscowych domów: gipsowe postumenciki Kościuszki, figurki baletnic stojących na czubkach palców, ceramiczne psy, koty mniejsze i większe. Jakieś inne, trudne do identyfikacji lalki z krwistoczerwonymi usteczkami. Z tych przedmiotów ustawiłam piramidę, wzorując się na konstrukcji typowej loterii odpustowej. Przez salę przeciągnęłam sznury, do których poprzypinałam lanszafty, makatki ręcznie malowane i kolorowe poszewki na poduszeczki. Takie najprawdziwsze szkaradztwa. W ostatniej części znalazły się obrazy, ale nie chciałam obrażać miejscowych mistrzów, więc z uwagi na mierną urodę tych dzieł na wystawie znalazły się prace… uczniów tych mistrzów. Otwarciu wystawy towarzyszył wykład historyka sztuki. Nie, nie było żadnego kwasu – widzowie obejrzeli wystawę, wysłuchali wykładu i mimo moich próśb o odbiór eksponatów, nikt nie zgłosił się po te paskudztwa. To wspomnienie uzmysłowiło mi, że tym razem najlepiej będzie zgłosić się do włocławskiego towarzystwa kulturalnego i poprosić o wypożyczenie obrazów uczestników pleneru malarskiego, który odbył się kilka miesięcy temu w naszym mieście. Bingo! To będzie bardzo interesująca wystawa.

      Dobry początek już mam, teraz poleci jak z płatka. Przygotowania do przeglądu trwają, na konkurs recytatorski zgłoszenia wysłane, nasz miejscowy zespół Luxomat systematycznie ćwiczy, trzymają poziom, więc można ich występ zaplanować w czasie czerwcowej imprezy sobótkowej. Jeszcze muszę napisać prośbę do toruńskiej wypożyczalni kostiumów i… ostatni raz przegryzam kolejną kostkę o piernikowym smaku, wypijam jeszcze łyk gorzkiej i już niestety zimnej herbaty.

* * *

      Listonosz szedł środkiem alejki i wyraźnie przyśpieszał kroku, unosząc w ręce jakiś papierek wielkości wizytówki. Podrzucał głowę, jakby chciał powiedzieć: „hej ty, to dla ciebie, nie skręcaj”. Ale gdzie on ma swoją wielgachną torbę? Faktycznie, z torbą wychodzi dopiero o dziesiątej… No więc, co on mi pokazuje?

      Lekko dysząc, zatrzymał się tuż przede mną. Wcisnął w moją rękę misternie złożony telegram z czarną obwódką. Kwituję odbiór depeszy i czuję, jak krew odpływa mi z mózgu. Kto, komu i dlaczego zmarł? Nie rozkładam wymyślnie złożonego druku, najpierw kątem oka patrzę, gdzie był nadany i natychmiast odczytuję ręczne pismo pani Jadzi z pocztowego okienka, która bardzo starannie napisała „Warszawa”. I tego przelękłam się najbardziej. Najbliżsi z naszej mikroskopijnej rodziny mieszkają na obrzeżach stolicy, w Komorowie.

      Telegram adresowany jest do mamy: WP Zofia Zamojska. Boże, kto to nam zrobił? – zastanawiam się. Trzymam go mocno, prawie mnę z napięcia i wilgocę spoconą dłonią papier najniższej klasy. Kieruję się w stronę Wisły, świeży powiew wiatru pomaga mi w odzyskaniu równego oddechu. Jednym ruchem rozkładam to telegraficzne origami i natychmiast widzę, że zaszła pomyłka. Ja nie znam żadnej zmarłej Inki, a tym bardziej zrozpaczonego Benka. Pośpiesznie doczytuję: „Pogrzeb w piątek, koniecznie przyjedź”.

      Napięcie opadło w okamgnieniu, nawet ucieszyłam się, że to zmarła jakaś tam nie nasza Inka, a nie ktoś bliski. Telegram wrzuciłam na dno pustego koszyka. Uśmiechając się do siebie, skierowałam się do domu, by opowiedzieć to wszystko mamie. Zamaszyście skręciłam w naszą ulicę, otarłam się o słupek przy furtce, zrobiłam kilka kroków, stanęłam na pierwszym stopniu schodków i zamarłam… Inka – Michalinka, to pani Michalina umarła! Koleżanka mamy z dzieciństwa. Ostatnio pisały do siebie co dwa miesiące, plus kartki świąteczne. Ona przysyłała eleganckie składane, mama lubiła sama malować pocztówki akwarelką. Widziały się w ubiegłym roku, kiedy pani Michalina wraz z mężem kurowała się w Ciechocinku. Słyszałam ich rozmowy, faktycznie, on tak do niej mówił! Inka, Ineczka. To odkrycie zmroziło mnie. Cofnęłam się, wróciłam na rynek, by jednak zrobić sprawunki i odwlec w czasie zakomunikowanie nieprzyjemnej wiadomości. Będzie to chwilę trwało – listę mam długą. Jajka kupię od Majdeckiej na targu, chleb żytni dla rodziców i razowy dla mnie. Torebkę ostrej papryki do wędzonej słoninki – zamówienie taty – i sól, żeby był zapas, bo poprzedni poszedł do posypywania oblodzonych chodników. Zerkam na kartkę i widzę, że zostały mi do kupienia jeszcze tylko płatki mydlane do kolorowych sweterków Kamy i kilka puszek węgierskiej papryki faszerowanej, którą ponoć, jak mówi pani Gienia z warzywniaka, tylko ja kupuję. Jest taka pyszna, że niedługo wykupię całą dostawę. Już spoza listy nie mogę zapomnieć o zbożowej kawie, bo dzięki niej przemycam mleko na śniadania Kamy. Jak to u nas w miasteczku, trzeba obejść trzy sklepy, by z notatek odhaczyć wszystkie produkty. Wracałam do domu nieśpiesznie.

      Mama siedziała zaczytana na swoim krześle w kuchni, bliżej węglowej płyty i, nie podnosząc głowy, powiedziała: – Co tak długo?

      I nie czekając na odpowiedź, dodała: – Czajniczek wyparzony, weź yunnan z madrasem, tylko nie zagotuj esencji.

      Ach, ta nasza dyrygentka! Tak mówi od dziesiątków lat. Tym razem dobrze, że przypomina, bo płyta czerwona, a ja jestem w trakcie układania w głowie, jak zacząć. Postawiłam czajniczek z parzącą się mieszanką na brzegu poczciwej kuchni grudziądzkiej. Rozkładam serwetkę w kratkę, szykuję szklanki, podstawki, cukiernicę i w tym momencie mama czujnie spogląda mi w oczy.

      – Co to za przyjęcie? Czyżbyś kupiła coś słodkiego?

      Nie odpowiadam, uśmiecham się krzywo, wolniutko nalewając wrzątek, odraczam ukłucie w samo jej serce. Nie siadam

Скачать книгу