Скачать книгу

bym zdołał przychwycić ją wzrokiem – zanim moje oczy natrafiły na punkt, w którym powinna się znajdować, został w nim tylko róg komody i widmo płaszcza wiszącego na kołku. Mojej uwadze nie uszedł fakt, że płaszcz lekko się poruszał. Wszystkie okna były szczelnie zamknięte, więc nie mogło być mowy o wietrze; coś innego musiało być tego przyczyną.

      – Czemu się chowasz, ciociu Ellen? Przerażasz mnie. – Chciałem cofnąć te słowa już w chwili, kiedy je wymawiałem. Tata skarciłby mnie za okazywanie choćby odrobiny strachu, a co dopiero za ogłaszanie go, ale słowa wyszły ze mnie, zanim zdałem sobie sprawę, że powinienem był je zdusić.

      Odpowiedź wciąż nie nadchodziła, a ja uspokoiłem się, opanowałem dreszcze wstrząsające moim ciałem i zaczerpnąwszy tchu, nasłuchiwałem. Kiedy nabierałem powietrza, usłyszałem, że ktoś robi to samo; tym razem odgłos dobiegł z mojej prawej, bliżej drzwi. Obróciłem swoją ociężałą głowę w tamtym kierunku, ale nadal niczego nie widziałem; pod drzwiami wnikało do środka słabiuteńkie światło, które zdawało się gasnąć już na progu, jakby powstrzymywała je znacznie silniejsza ciemność wypełniająca wnętrze. Wypuściłem powietrze z płuc i znów dobiegł mnie podobny dźwięk z pokoju – odgłos oddychania w jednym rytmie ze mną.

      W chwili gdy wstrzymałem oddech, mój nieproszony towarzysz zrobił to samo, jak gdyby zabawiał się w jakieś niepokojące naśladownictwo.

      Odwróciłem się z powrotem do wejścia, ku srebrzystemu światłu przebijającemu się pod drzwiami przez ciemność. Zdało mi się, że dostrzegłem w tym świetle poruszające się cienie. Wyobraziłem sobie Matyldę, jak uważnie słucha z uchem przyciśniętym do drzwi, przestępując z nogi na nogę, i zamyka oczy w nadziei, że odcięcie jednego zmysłu wzmocni inny.

      Znowu uchwyciłem jakiś ruch po lewej stronie i z trudem odwróciłem głowę w kierunku piecyka. Tym razem zobaczyłem ciocię Ellen, pochyloną nad paleniskiem i poruszającą drwa żelaznym pogrzebaczem. Strzelały i trzaskały pod jej dotykiem, a przez chwilę dostrzegłem pojedynczy kawałek pomarańczowego żaru. Zamiast starać się pobudzić płomienie, rozbiła gorącą grudkę i rozgarniała jej rozpalone kawałeczki, aż straciły blask.

      – Zimno mi, ciociu Ellen. Czemu gasisz ogień? – Mój oddech zawisł w powietrzu nade mną w postaci niepokojącej mgiełki.

      Ciocia Ellen spojrzała na mnie przelotnie i już jej nie było. Nie byłem pewien, czy to złośliwe cienie spłatały mi figla, czy znowu straciłem przytomność, w każdym razie dokładnie w tej chwili ciocia jakby zniknęła z pola widzenia. Zanim to nastąpiło, uchwyciłem na moment jej oczy, które lśniły najjaśniejszym błękitem. Zdziwiło mnie, że dałem radę je dostrzec przy tak małej ilości światła w pokoju, ale nie miałem z tym żadnego problemu i jakaś część mnie żywiła przekonanie, że ciocia chciała, bym je zobaczył. Oprócz oczu wypatrzyłem też uśmiech błądzący po jej czerwonych ustach. Rozległ się nawet śmiech, choć krótki, i jako jedyny przerwał ciszę.

      Kiedy mój policzek musnęły czyjeś palce, prawie wyskoczyłem z łóżka; kręciłem głową dookoła, żeby je zobaczyć. Ciocia Ellen siedziała na krześle, które przedtem zajmowała mama, a jej ręka wędrowała do mojego czoła. Jej dotyk nie niósł z sobą ani odrobiny ciepła. Mogłaby równie dobrze przyłożyć mi do skóry kawałek drewna na rozpałkę albo drut do robótek. Kiedy cofnęła dłoń, spodziewałem się zobaczyć na niej rękawiczkę, tak się jednak nie stało – jej palce były nagie. Zastanawiał mnie ich wygląd, kremowa barwa, świeżość jak u niemowlęcia, długie, idealnie zadbane paznokcie. Nie były to ręce pracownicy, a raczej członkini rodziny królewskiej. Nawet na moich rękach, należących do delikatnego siedmiolatka, widać było ślady pracy, a żyłem w warunkach znacznie bardziej cieplarnianych niż jakiekolwiek dziecko w moim wieku. Na lewej ręce miałem jednak drobną bliznę tuż pod palcem wskazującym, która nigdy właściwie się nie wygoiła. Pozostała mi po skaleczeniu ostrą krawędzią ramy okiennej na parterze, kiedy byłem młodszy. Chropowaty metal wbił mi się w skórę i trysnęła fontanna krwi. Nie płakałem, kiedy to się stało; mama była pod wrażeniem i chwaliła mnie za bycie dzielnym mimo takiego wypadku. Zabandażowała skaleczenie najlepiej, jak umiała, ale rana była głęboka i prawdopodobnie nadawała się do szycia. Opowiadam tę historię tylko dlatego, że dłonie cioci Ellen nie były poznaczone takimi bliznami, skaleczeniami ani zadrapaniami codziennego życia.

      Ciocia Ellen przyłapała mnie na przyglądaniu się jej rękom i zabrała mi je z pola widzenia, odgarniając mi włosy opadające na oczy.

      – Bardzo ci się pogorszyło, majaczysz, jesteś rozpalony. Boli cię?

      Spróbowałem pokiwać głową, ale znów nie mogłem się ruszyć. Już samo trzymanie oczu otwartych było bolesne, ale i tak ich nie zamykałem, nie mogąc odwrócić wzroku od Ellen.

      – Musi boleć.

      Sądziłem, że ma na myśli gorączkę, zauważyłem jednak, że patrzy na moje ramię. Zebrałem się w sobie i uniosłem je. Pod łokciem były trzy pijawki, a nad nim co najmniej dwie kolejne. Wszystkie nabrzmiałe, nasycone upiorną ucztą. Największa z nich, przyczepiona niedaleko nadgarstka, wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć. Jej tłuste ciało poruszało się żarłocznie w rytm wysysania krwi. Na drugiej ręce było co najmniej sześć następnych, a wiedziałem, że wujek Edward umieścił pijawki również na moich nogach i stopach.

      W oczach wezbrały mi łzy, a ciocia Ellen otarła je zimnym koniuszkiem palca, uniosła go do ust i zlizała słoną kroplę.

      Potem bezgłośnie sięgnęła tym samym palcem do wijącego się ciała napęczniałej pijawki i przycisnęła ją. Stworzenie zadrżało, skuliło się i na moich oczach z pulchnego i wilgotnego zamieniło się w suchy pył. I znikło, zostawiając po sobie tylko smużkę na mojej skórze i czerwoną dziurkę, przez którą się karmiło. Palec cioci Ellen zrobił się czerwony od krwi – mojej krwi.

      – Ufasz mi?

      Oniemiały, z ledwością kiwnąłem głową.

      – A nie powinieneś – odparła.

      OBECNIE

      Bram podnosi wzrok znad dziennika. Usłyszał czyjś oddech: częste, urywane hausty, a następnie chuchnięcia po drugiej stronie drzwi. Płatki róży cicho zatrzepotały nad kamienną posadzką. Jeden z nich oddzielił się od pozostałych. Sczerniały od gnicia i pomarszczony od rozpadu, przeleciał nad podłogą i wylądował u stóp Brama. Pozostałe resztki róży nie miały się wcale lepiej; wkrótce będzie musiał ją zastąpić.

      Znowu dźwięk wdechu, tym razem długi, a po nim wydech z ogromnych płuc.

      Brzmi to jak koń albo duży pies, ale to nie może być żadne z nich, ponieważ Bram wie, że nie ma tu takich zwierząt. Mimo to słyszy wdech i wydech, głośniejsze od poprzednich. Wyobraża sobie wielkie nozdrza, jak u doga niemieckiego lub mastiffa, które wciągają powietrze spod drzwi z taką siłą i zapamiętaniem, że mogą określić zawartość pokoju po samym zapachu.

      Bram odkłada dziennik na podłogę, wstaje, przemierza pokój i dociera do drzwi.

      To, co jest po drugiej stronie, musi wiedzieć, że Bram znajduje się blisko, bo oddech momentalnie ustaje, po czym pojawia się znowu, tym razem szybszy. Bram przykłada twarz do podłogi i stara się zerknąć na drugą stronę drzwi, ale prześwit między kamienną posadzką i dołem grubych dębowych drzwi jest za mały, szeroki zaledwie na włos. Następuje kolejny wydech, a Bram odskakuje do tyłu; powietrze jest gorące i duszne, wilgotny podmuch dotyka jego policzków, niosąc z sobą najohydniejszy z zapachów. Smród wyciska mu łzy z oczu; cofa się od drzwi, aż uderza nogami o krzesło, na którym siedział przed paroma

Скачать книгу