Скачать книгу

odpowiedzieć, dostałem napadu kaszlu, w piersi palił mnie każdy chrapliwy oddech. Matylda szybko nalała wody do szklanki i przystawiła mi do ust. Wypiłem łapczywie, zimny płyn schłodził podrażnione gardło. Kiedy atak wreszcie minął, powiedziałem tylko „przepraszam”. Matylda nie zwróciła na to uwagi, jak zwykle, kiedy chodziło o moją chorobę. W sumie to nie pamiętam, żeby kiedykolwiek jakoś ją komentowała. Znów poklepała w szkicownik, tym razem ze zniecierpliwieniem.

      – Obiecujesz?

      Kiwnąłem głową.

      – Nie pisnę ani słówka.

      Najwyraźniej to jej wystarczyło, ponieważ otworzyła okładkę i przekartkowała ileś stron, zanim dotarła do właściwej. Podsunęła mi rysunek.

      – Kto to jest?

      – William Cyr. – Był to rolnik mieszkający na wzgórzu w Puckstown, a szkic przedstawiał go w trakcie pracy w polu.

      Przerzuciła stronę.

      – A to?

      – Pewnie Robert Pugsley – odparłem. Na rysunku jechał swoim wozem rzeźnika.

      – No a tutaj?

      – Mama.

      – A tutaj?

      – Thornley doglądający kur.

      – A tu?

      Przez chwilę studiowałem pracę – widniała na niej kobieta w wieku siedemnastu, osiemnastu lat, ale jej nie rozpoznałem.

      – Nie wydaje mi się, żebym ją znał.

      Matylda zerknęła na mnie przelotnie i przeskoczyła na następną stronę.

      – A tę?

      Kolejna dziewczyna, nieco starsza od poprzedniej. Wydawała się jakby znajoma, ale nie mogłem skojarzyć jej twarzy. Pokręciłem głową.

      Matylda pokazała mi jeszcze rysunki trzech innych kobiet, z których najstarsza miała góra dwadzieścia lat. Ostatnia była namalowana akwarelami; obraz był dynamiczny, żywa osoba została uchwycona niebywale szczegółowo, wydawało mi się, że mógłbym wyciągnąć rękę, dotknąć papieru i poczuć ciepło jej skóry. Nie zidentyfikowałem tych kobiet, co wydało mi się dziwne, bo znałem większość mieszkańców bliskiej okolicy, a Matyldzie nie było wolno zanadto oddalać się od domu, chyba że w towarzystwie dorosłego.

      – Nie znasz żadnej z tych kobiet?

      Zacząłem bez pośpiechu cofać się do początku zeszytu, uważniej przypatrując się pracom. Nie umiałem powiązać twarzy z nazwiskami.

      – Nie znam. Może spotkałaś je, będąc z mamą na rynku albo na mieście, beze mnie?

      Matylda wolno pokręciła głową. Nachyliła się do mnie i wyszeptała mi do ucha:

      – Wszystkie szkice przedstawiają ciocię Ellen.

      Zmarszczyłem czoło i wróciłem do portretów.

      – Ale one wcale… wcale nie są do niej podobne.

      – Wcale nie są podobne, a jednocześnie wszystkie są do niej podobne. Mogłabym pokazać ci kilkanaście innych i żadna nie wydałaby ci się znajoma.

      – Nie rozumiem.

      – Ja też nie – powiedziała i dodała ciszej: – Wygląda na to, że za każdym razem, gdy rysuję ciocię Ellen, portret w ogóle jej nie przypomina. Nie potrafię jej uchwycić, choć staram się, jak mogę; jej obraz wciąż mi umyka.

      Nie wiedziałem, jak to skomentować, więc zmieniłem temat.

      – A czego jeszcze dowiedziałaś się o Thornleyu?

      Ponieważ rzadko opuszczałem swój pokój, byłem łasy na wszelkie ploteczki na temat domowników i Matylda rzadko mnie pod tym względem zawodziła. Główny obiekt jej dociekań stanowiła wprawdzie ciocia Ellen, ale na drugim miejscu był mój brat Thornley, więc często można było zauważyć, że siostra podąża za nim jak cień.

      – Ach, Thornley. – Matylda przewróciła kartkę i ukazała się strona wypełniona tekstem. – Zeszłej nocy widziałam, jak wychodzi z pokoju cioci Ellen około drugiej w nocy.

      – Co miałby tam robić?

      Matylda stuknęła w zeszyt.

      – To jeszcze nie wszystko. Był ubrany, jakby wybierał się na dwór, a po opuszczeniu jej pokoju nie wrócił do swojego, tylko wyszedł na zewnątrz.

      – W środku nocy?

      – W środku nocy.

      – I co tam robił?

      Matylda zmarszczyła brwi.

      – Nie wiem. Straciłam go z oczu przy stodole. Ale spędził poza domem prawie dwadzieścia minut, a kiedy wrócił, był cały upaprany.

      – Widział cię?

      – Oczywiście, że mnie nie widział.

      – Czyli to będzie już trzeci raz?

      Pokręciła głową.

      – Czwarty raz w ciągu czterech tygodni, kiedy wymyka się w ten sposób. Jeśli zrobi to ponownie, będę go śledzić.

      – Powinnaś powiedzieć mamie.

      Matylda nie miała takiego zamiaru. Mogłem być tego pewien, sądząc po sposobie, w jaki zamknęła szkicownik, i fuknięciu, z którym opuściła pokój.

* * *

      Gorączka rosła. O dziewiątej wieczorem bolał mnie już każdy kawałek ciała, a pościel była mokra od potu. Mama siedziała przy mnie, na kolanach trzymała miskę z wodą i wilgotną ściereczką chłodziła moje rozpalone czoło. W którymś momencie zaprotestowałem. Zrobiło mi się tak zimno, że dotyk ściereczki na skórze zdawał się przeszywająco zimny. Wymachiwałem rękami, żeby ją odgonić. Wtedy w pokoju zjawili się Thornley i tata, chwycili mnie za ręce i nogi i przytrzymywali. W całym domu słychać było mój jęk, gardłowe dźwięki prędzej przywodzące na myśl ranne zwierzę aniżeli dziecko.

      Z dołu, z pokoju Ellen, rozległ się płacz małego Richarda, więc mama poprosiła Matyldę, żeby do niego zajrzała. Pamiętam, że siostra zaoponowała, ale nie pamiętam, co dokładnie mówiła. Nie chciała mnie zostawiać, ale mama nalegała. Nie wolno było wnosić dziecka do mojego pokoju, bo mogłoby się ode mnie zarazić moją tajemniczą chorobą. Chyba wszyscy wiedzieliśmy, że to nielogiczne – przecież ciągnęła się latami i nie złapał jej nikt inny w rodzinie – ale i tak zgadzaliśmy się co do tego, że z niemowlęciem lepiej nie ryzykować.

      Matylda wybiegła z mojego pokoju i usłyszałem, jak tata przeklina Ellen za to, że kilka godzin wcześniej wzięła wolne. Byli od niej uzależnieni, a w tym momencie potrzebowali jej bardziej niż kiedykolwiek, a mimo to wyszła, z tylko sobie znanych powodów. W moim ogarniętym gorączką umyśle jarzyły się szkice, które pokazała mi Matylda: dziesiątki kobiet zlewające się w jedną, podobną do cioci Ellen przez ułamek sekundy, zanim rozpadną się na portrety nieznajomych, w różnym wieku i o różnym wyglądzie, różnych, a jednak takich samych. Ich oczy z czarno-białych, naszkicowanych, przeradzały się w żywo niebieskie, jak na obrazie olejnym, i patrzyły na mnie przez mętny welon ciemności. Słyszałem głos cioci, ale wydawał się tak odległy, jakby dobiegał z nabrzeża, pochłaniany przez mgłę. Nagle jej twarz znalazła się o kilka centymetrów od mojej, a jej czerwone usta poruszały się całkiem bezgłośnie. Chwilę później wróciła mama i starła te majaki lodowatą ściereczką, a ja chciałem odtrącić jej dłoń, ale ręce odmawiały mi posłuszeństwa. Wszystko poczerniało i poczułem, że spadam w głąb studni, świat nade mną znika i pochłania mnie ziemia, a moje

Скачать книгу