Скачать книгу

sprawiał, że tchu starczało mi tylko na stłumiony pomruk, który wydobył się z moich suchych, spękanych warg. Wokół mnie sypał się kurz, spadał grudami i tłukł w moje wątłe ciało. Nad dołem zgromadził się tłum; chociaż nikogo nie widziałem, słyszałem tych ludzi – krzyki i jęki, płacz, a nawet chichot – najpierw dwa głosy, potem cztery, potem kilkanaście następnych. Nie nadążałem za nimi, bo były wszędzie, a zarazem nigdzie, piekielnie hałaśliwe, a jednocześnie niewidoczne dla mnie.

      Aż usłyszałem ten głos.

      Spojrzałem w oczy mamy, zaczerwienione i posępne. Trzymała wilgotną ściereczkę kilka centymetrów od mojej twarzy i zamarła, gdy rozwarłem powieki i natrafiłem wzrokiem na nią. Z powrotem znalazłem się w swoim pokoiku na poddaszu, w łóżku, niepewny, czy w ogóle opuściłem to miejsce.

      – Ocknął się – powiedziała szeptem do kogoś po drugiej stronie pokoju.

      Próbowałem obrócić głowę, ale strasznie bolał mnie kark; bałem się, że sam ten ruch może oddzielić mi głowę od ciała. Miałem wrażenie, jakby tuzin lodowych ostrzy wbijał mi się w skórę.

      – Zimno…

      – Ćśśś, nic nie mów – powiedziała mama. – Wujek Edward przyszedł, żeby pomóc.

      Nade mną pojawiła się twarz Edwarda, kępki siwych włosów, zmierzwionych i opadających na okrągłe okulary. Ściągnął z szyi stetoskop, włożył słuchawki do uszu i przytknął metalowy rezonator w kształcie dzwonu do mojej piersi – on również dla nagiego ciała był jak lód, więc próbowałem go z siebie strząsnąć, ale tata i Thornley mocno mnie trzymali.

      – Nie ruszaj się – nakazał z gniewną miną wujek Edward. Przez chwilę osłuchiwał, po czym zwrócił się do mamy: – Serce bije bardzo nieregularnie, a temperatura osiągnęła poziom, przy którym występują omamy. Nieleczona, taka gorączka może doprowadzić do trwałych następstw… Uszkodzenia słuchu, utraty wzroku, a nawet do śmierci.

      Słuchałem tego niczym bezsilny obserwator niezdolny do reakcji. Widziałem, jak mama i tata wymieniają zmartwione spojrzenia, a Thornley po prostu mi się przygląda.

      – Co proponujesz? – spytała mama. W jej głosie, zwykle tak pewnym i spokojnym, słychać było drżenie.

      Wujek Edward powiódł po mnie wzrokiem i zwrócił się do mamy:

      – Musimy zmniejszyć ilość zepsutej krwi; jedynie wówczas jego ciało znajdzie w sobie siłę, żeby zwalczyć zakażenie i chłopak zacznie zdrowieć.

      Mama pokręciła głową.

      – Ostatnim razem tylko mu to zaszkodziło.

      – Puszczanie krwi to jedyna terapia stosowana w takich przypadkach.

      Próbowałem wyswobodzić się z ich uścisku i prawie mi się udało, bo zajęli się rozmową i rozluźnili uchwyt, ale Thornley, który ściskał mnie za ramię tak mocno, jakby miał mi zaraz przebić skórę, skarcił mnie wzrokiem, a z ruchu jego warg wyczytałem bezgłośne „nie”.

      Ciemność spowiła mnie z powrotem niczym płaszcz, lecz starałem się zachować przytomność. Rozmowa nade mną trwała nadal, ale poszczególne słowa stały mi się obce, składały się na język, którym nie władałem. Wtedy zacząłem trząść się z zimna tak mocno, jakbym wpadł do zamarzniętego jeziora. Kątem oka dostrzegłem, jak tata kiwa głową.

      Wujek Edward zdjął okulary, wytarł je o koszulę, po czym znowu umieścił na grzbiecie nosa. Otworzył brązową torbę z najlepszej angielskiej skóry i wyjął biały słoik z dziurkowaną pokrywką. Odkręcił go z cichym pyknięciem gumowej uszczelki, a następnie wyciągnął duże kleszcze.

      Ponownie spróbowałem się wywinąć, ale opuściły mnie wszystkie siły. Patrzyłem, jak wujek zanurza szczypce w słoiku i wyjmuje dużą pijawkę, długości jakichś siedmiu centymetrów. Wiła się groteskowo w uchwycie, wyginając się w tę i we w tę, a wujek Edward powoli opuszczał ją na moją stopę.

      Tuż zanim pijawka znikła mi z pola widzenia, zauważyłem, jak łapczywie rozdziawia i zamyka otwór gębowy, zbliżając się do mojego ciała. Mama odwróciła głowę i zacisnęła powieki, a tata, chociaż pobladł, mimo wszystko przyglądał się, jak wujek umieszcza pijawkę na mojej stopie. Pijawka była jeszcze zimniejsza niż ja, prawie tak lodowata jak stetoskop. Wyobraziłem sobie, jak drapieżnik przysysa się do mojej skóry, żeby nasycić się krwią. Widziałem, jak pęcznieje w miarę połykania mojej esencji. Kiedy starałem się uwolnić umysł z tego ohydnego spektaklu, zauważyłem, że kleszcze wujka wracają z kolejną pijawką, mającą wylądować na moim ramieniu, a potem z następną i jeszcze następną.

      Zamknąłem oczy w nadziei na zapadnięcie w przytulny grobowiec snu.

* * *

      Wokół mnie panował rejwach. Słyszałem mamę i tatę, Matyldę i Thornleya, a nawet wujka Edwarda. Usiłowałem zrozumieć znaczenie słów, wytężałem słuch, by wyłowić ten czy inny głos, ale nic nie miało sensu. Kiedy spróbowałem otworzyć oczy, ujrzałem tylko smolistą pustkę, głęboką i złowrogą jak bagna za naszym domem. Zapadałem się w nią.

      Przez ułamek sekundy zobaczyłem Matyldę stojącą obok mnie; twarz miała opuchniętą i lśniącą od łez. W tym samym momencie ona również mnie dostrzegła, bo otworzyła szeroko oczy i usta, na dość długo, by wykrzyczeć moje imię i przykuć uwagę zgromadzonych w pokoju; najpierw spojrzeli na nią, a potem na mnie. Matka podbiegła do łóżka z przeciwnego końca pokoju, tata pochylił się nade mną z jednej strony, a wujek Edward z drugiej. Wujek strząsnął długi metalowy termometr i rozkazał coś Thornleyowi, ale wszystkie słowa wypowiedziane po okrzyku Matyldy zdawały się należeć do nieznanego języka. Wysiliłem wzrok, żeby złowić nim siostrę, spleść nasze spojrzenia niczym palce ściskających się dłoni, ale jej słodka twarz odpłynęła. Wszystko stało się cieniem, a potem nicością.

      – Wszyscy na zewnątrz!

      Usłyszałem to polecenie, ale niby z oddali, ledwie dosłyszalne przez kakofonię głosów. Naokoło mnie panował taki gwar, że miałem wrażenie, jakbym słyszał wszelkie dźwięki stworzenia jednocześnie; wszystkie syki, piski, wrzaski i języki znanego wszechświata rozbrzmiewały unisono, a każda kolejna fala była głośniejsza niż poprzednia. Były tak potężne, że niosły z sobą niezwykłe cierpienie, ich bolesne ostrza przeszywały mi uszy i wiedziałem, że jeśli spróbuję zrozumieć to, co słyszę, to postradam od tego zmysły.

      – Opuśćcie pokój, ale już!

      To była ciocia Ellen. Jakimś sposobem wiedziałem, że to ona, choć głos nie należał do niej, lecz był jak wycie strzygi przenikające burzową noc.

* * *

      Najwyraźniej poddałem się ciemności, gdyż chwilę później ocknąłem się sam. Mama i tata zniknęli, podobnie jak Matylda, Thornley i wujek Edward. Jeżeli nawet ciocia Ellen została w pokoju, to jej nie widziałem; w rzeczywistości w ogóle niewiele widziałem oprócz iskierek światła, które przenikały przez ustępujący mrok. Po raz pierwszy uderzył mnie zapach, woń stęchlizny jak w piwnicy na warzywa pod koniec zimy, kiedy z plonów lata pozostają już tylko gnijące resztki pokryte pleśnią i wydane na żer niewidocznych mieszkańców wilgotnej ziemi.

      – Ciocia Ellen? – wyszeptałem jej imię. Gardło bolało mnie tak mocno, że następne oddechy brałem drobnymi łyczkami, łzawiąc z wysiłku.

      Ciocia Ellen nie odpowiedziała, a jednak wiedziałem, że jest w pokoju. Czułem w gęstym mroku jej obecność. Ponownie zawołałem ją po imieniu, tym razem głośniej niż poprzednio, przygotowując się na nieuniknione palenie w gardle, które towarzyszyło słowom.

      Raz

Скачать книгу