Скачать книгу

sobie sprawę, kto jeszcze zostanie ukarany przez ujawnienie wszystkich tych moich słabości.

      Poznałem ją – jakżeby inaczej – w kościele. Pewnej niedzieli wypatrzyłem ją w tylnych rzędach. Pamiętam tę mszę, byłem wtedy na kacu i przez chwilę tamta sytuacja wydawała mi się nierealna. Chociaż była tylko jedną z ponad stu osób w świątyni, w jakiś dziwny, niezdefiniowany sposób wyróżniała się z tłumu. Od tamtej niedzieli z każdym tygodniem siadała coraz bliżej ołtarza. Początkowo wydawało mi się to złudzeniem, ale po kilku kolejnych nabożeństwach już nie miałem wątpliwości. Patrzyła prosto w oczy. Była w specyficzny sposób wyzywająca. Miała w spojrzeniu mieszankę wiary, miłości i pożądania. A ja czekałem, aż podejdzie do komunii świętej.

      Dystrybucja Hostii Przenajświętszej jest umiejętnością na poziomie magisterki w seminarium. W decydującym momencie mszy ludzkie języki niczym macki głodnych dusz wysuwają się łakomie w moim kierunku. Poskromienie tych mokrych, zaślinionych, czasem wręcz kapiących czułków wymaga nie lada umiejętności. Zgodnie z unijnymi dyrektywami bezpieczeństwa i higieny pracy od dawna powinniśmy to robić w lateksowych rękawiczkach. Ale dobrze, że tak się nie stało, bo to jeden z najbardziej intymnych kontaktów kapłana z wiernym.

      Wiedziałem, że kiedyś do tego dojdzie, i wydawało mi się, że jestem na to przygotowany. Ale kiedy przystąpiła do komunii świętej, zacząłem się trząść jak galareta. Bardzo trudno było mi się uspokoić. Wtedy zrozumiałem, że jest naprawdę blisko. Kobiety, które starają się poderwać księdza, pogardliwie są nazywane sakrofilkami. Sam spotkałem kilka takich, całkiem zresztą atrakcyjnych. Ale dziś jestem pewien, że to ja jej szukałem, a nie na odwrót. Po tamtej Eucharystii zniknęła na długo. Bezskutecznie wyszukiwałem jej wzrokiem na każdej mszy. W końcu zdesperowany zacząłem nawet przeglądać kościelny monitoring. Aż w końcu wydarzyła się ta spowiedź.

      – Zgrzeszyłam.

      Zelektryzował mnie ten głos, chociaż nigdy wcześniej go nie słyszałem. Bezwiednie starałem się prześwietlić wzrokiem niewyraźne okna kratki, ale nie musiałem się tak nachalnie wpatrywać.

      – Tak, to ja.

      Wtedy poznałem jej zapach. Rozgrzeszyłem ją, ale po tym, co powiedziała, nigdy więcej nie zgodziłem się jej wyspowiadać. Miesiąc później poszliśmy do łóżka. Usłyszałem wtedy słowa, których nie zapomnę do końca życia.

@@@

      Stanowisko proboszcza w niewielkim mieście skazuje go z góry na stały i intensywny kontakt z kilkoma ważnymi ludźmi i instytucjami. Jednym z nich jest miejscowy zakład pogrzebowy i jego właściciel.

      „Przedsiębiorca pogrzebowy jest jak dobry seks. Delikatny i zdecydowany jednocześnie”. To było zawodowe credo Jaromira Ciećwierza, jedynego przedsiębiorcy pogrzebowego, z którym zaprzyjaźniłem się w całej swojej karierze kapłańskiej. Ale on urzędował w Warszawie. W Piotrkowie Mazowieckim biznes pogrzebowy funkcjonował na zupełnie innych zasadach. Właściwie trudno było to nazwać interesem. Żeby wyeliminować zabójczą walkę o te wyjątkowo wrażliwe usługi, Rada Miasta już kilka lat temu wprowadziła monopol na serwis pochówkowy. Całość obsługi wziął na siebie komunalny zakład Hades. Jedną z niewielu osób, które pomogły mi w kontaktach z tym domem pogrzebowym, był Zimny.

      Mój zaufany grabarz. Ogarniał wszystko: od pierwszych kontaktów z rodzinami zmarłych po nadzór nad miejscowym krematorium, gdzie zastępował głównego menadżera. Jego ksywa, Zimny Ogrodnik, wzięła się z zamiłowania do hodowania marihuany w zakamarkach piotrkowskiego cmentarza. Igor i Rado także go znali, swojego czasu graliśmy nawet razem w amatorskiej drużynie piłkarskiej, kiedy miasto stać było jeszcze na organizowanie takich rozgrywek. Zadzwonił, kiedy siedziałem sam w pustym kościele po wyjściu biskupa Kalwina.

      Zazwyczaj telefon od Zimnego oznaczał, że populacja miasta ponownie się zmniejszyła. Był jak posłaniec złej nowiny. W ciągu naszej znajomości setki razy oznajmiał mi o śmierci naszych sióstr i braci. Były przypadki, że przyjeżdżał w środku nocy i bez pukania wyciągał mnie z pościeli. Za każdym razem wyczuwałem w nim autentyczne przejęcie. Ale teraz jego głos był nieprzyjemnie zimny.

      – Wpadaj do mnie, jak najszybciej możesz.

      – Co się stało?

      Nie miał pomysłu na szybką odpowiedź, a to zdarzało mu się wyjątkowo rzadko.

      – …W chłodni jest dostawa, której się zupełnie nie spodziewałeś.

      – Kto?

      Milczał przez kolejne pięć sekund.

      – Wincent.

      To był dla mnie szok. O ile Zimny był moją prawą ręką, to Wincent i jego brat bliźniak byli w departamencie śmierci moim lewym ramieniem. Pakowali po kolei do trumien wszystkich mieszkańców gotowych do podróży przez piotrkowski Hades. Zabezpieczenie zwłok. Stylówka pośmiertna. Kosmetyka, a nawet rekonstrukcja zwłok. Przepisy prawa pogrzebowego. Mieli to w małym palcu. Wincenty Masternak i jego brat bliźniak Arnold. Byli mistrzami w składaniu szczątków ofiar wypadków czy likwidowaniu bruzd wisielczych na szyjach samobójców. „Nasi klienci po śmierci wyglądają lepiej niż za życia” – tak mógłby brzmieć ich slogan reklamowy, gdyby komunikowali się z kimkolwiek poza sobą. Pracowali jednak zawsze w samotności. I zawsze mieli taki sam, niezmienny wyraz twarzy. Byli smutni. Dziwne było w nich wszystko: od małomówności, przez wyraz twarzy, po inteligencję, która emanowała z nich w jakiś bardzo dziwny, niewerbalny sposób. Ja sam zamieniłem z nimi nie więcej niż kilka zdań. To Zimny się z nimi porozumiewał, choć do dziś nie mam pojęcia, jak to robił. Bracia Masternakowie mieli twarze, których pozazdrościliby im zawodowi pokerzyści na Dzikim Zachodzie. Surowe i niewzruszone. Twarze dominowały u nich nad całą resztą – wysokimi i krzepkimi sylwetkami. Nad dłońmi jak bochny chleba. I nad faktem, że mimo sześćdziesiątki na karku jakoś udawało im się uniknąć czeluści chłodni, której codziennie doglądali. Obaj mieli ksywę Mastroianni i wykształcenie techników sekcyjnych.

      – Co się stało?

      – Opowiem na miejscu. To nie na telefon.

      W normalnej sytuacji z informacjami, które przekazał mi Zimny, udałbym się prosto do Rado Bolesty i Igora Hanysa. Ale to nie były normalne okoliczności. Na ostatnim spotkaniu we trójkę, na którym dostałem instrukcję, jak zanurzyć się we wnętrznościach Krzysztofa Oliwy, ustaliliśmy, że na razie nie będziemy się kontaktować. Po historii z Dagmarą Frost Rado na pewno był pod obserwacją służb. Z kolei ja i Igor byliśmy co najmniej na listach ich zainteresowania. Każdy, kto zbliżył się do informacji, jakie zostawiła w swoim laptopie Dagmara Frost, stawał się niebezpieczny dla tajnych struktur państwa.

      Teraz dochodziło do mnie, że śledztwo Dagmary i rzeczy, o których mówił Oliwa w ostatniej spowiedzi, dotyczyły właściwie tej samej sprawy. Dagmara była uczennicą Oliwy i choć oficjalnie nie pracowali ze sobą od kilku lat, to w ostatnich miesiącach życia dotarli do zaskakująco zbieżnych wniosków. Zatrzymała ich dopiero nagła śmierć, oboje zresztą zginęli w zaskakujących okolicznościach. Kolejne podobieństwo: oboje, jakby przeczuwając zbliżający się koniec, zostawili wyniki swoich śledztw przy sobie, gotowe do odczytu. Dagmara Frost miała komputer wbity w ciało podczas wypadku drogowego. „Długo pracowałam nad samym początkiem. Zależy mi na Pańskiej opinii. Powoli zaczynam tracić do tego dystans…” – tak brzmiał jeden z ostatnich maili, jakie wysłała w życiu.

      Było już grubo po zachodzie słońca, kiedy wjeżdżałem do Piotrkowa Mazowieckiego. Zobaczyłem wyjątkowo wyludnione ulice. Mimo że wciąż jeszcze była idealna pora do wieczornych spacerów, na zewnątrz nie było widać ani zakochanych par, ani balującej młodzieży, ani nawet snujących się pijaczków. Zwolniłem do czterdziestu kilometrów

Скачать книгу