Скачать книгу

już miałem szarpnąć za klamkę, zorientowałem się, że zaparkowałem pod mieszkaniem Rado Bolesty. Musiałem intuicyjnie poprowadzić swój księżowski wehikuł starymi szlakami tam, gdzie czułem się najbezpieczniej. W jego kamienicy światło paliło się tylko w jednym oknie. W jego oknie. W normalnej sytuacji nie zastanawiałbym się ani chwili dłużej. Odechciało mi się już spać. Przypomniały mi się ostatnie słowa Dagmary Frost, które powiedziała do Rada tuż przed śmiercią: „Ciągle jestem aktywna”.

      W tym momencie w oknie pojawiła się sylwetka prokuratora. Chociaż nie widziałem jego oczu, czułem, że patrzyliśmy prosto na siebie. Rozumieliśmy się bez słów. Mignąłem mu długimi światłami dwa razy i włączyłem ponownie silnik. Po chwili ostro ruszyłem przed siebie.

@@@

      Z informacji widniejących na świadectwie zgonu wynikało, że sześćdziesięciotrzyletni Wincenty Masternak zmarł na zawał serca. Było to o tyle dziwne, że nigdy nie miał najmniejszych problemów z sercem. Niektórzy twierdzili nawet, że nie miał serca. Był silny jak tur, prawie w ogóle nie chorował, a jedyne zwolnienie lekarskie, jakie wziął, wiązało się z grypą podczas epidemii tej choroby w Piotrkowie. Żaden z braci Masternaków nie dopuszczał blisko siebie nikogo.

      WYSŁANO: 2012.06.02 SOB. 22.41

      PMAIĘTAJ ZE CIALO DZIECKA TO MINMUM SZESC LITROW LODU

      Mieszkali razem daleko poza miastem w samym środku gęstego lasu. Ich rodzinny dom to była wiekowa willa, nadgryziona zębem czasu i porośnięta dzikim bluszczem. Zbudowana nie wiadomo przez kogo na kompletnym odludziu. Byłem tam tylko raz, zupełnym przypadkiem, parę lat temu. To był właśnie ten moment, kiedy obu braci rozłożyła ciężka grypa, a sprowadzony chwilowo w ich zastępstwie technik z Kalisza potrzebował dodatkowych kosmetyków pośmiertnych i jakichś narzędzi. W samym środku wyjątkowo srogiej zimy musiałem podjechać tam policyjnym gazikiem, bo normalny samochód nie przebiłby się przez kopiaste zaspy. Pamiętam, jak mnie zdziwiło, że mimo szalejącej wokół zamieci śnieżnej i mimo choroby Arnold wyszedł z domu i czekał na mnie na schodach. Od razu nabrałem przypuszczeń, że wyjątkowo nie chciał, żebym wchodził do środka. Nie miałem pojęcia, ile czekał tak na mnie okutany szalikami na schodach swojego domu. Stał bez ruchu jak lodowy posąg, a w ręku trzymał torbę z Lidla, w której leżały zmrożone sekcyjne narzędzia. Dopiero kiedy następnego dnia rano spotkałem się wreszcie z Zimnym i przedstawił mi historię, zacząłem się zastanawiać, dlaczego trzymają zapasowe narzędzia w domu, a nie w pracy.

      – Właściwie to od dawna chciałem z tobą porozmawiać, ale wypadki nagle przyspieszyły – powiedział Zimny, jeszcze zanim uścisnęliśmy sobie dłonie. Przypomniałem sobie teraz, jak dwa razy odwoływałem spotkanie z nim ze względu na pilne obowiązki duszpasterskie.

      – O Wincencie chciałeś rozmawiać?

      – Niezupełnie. O jego bracie, Arnoldzie.

      Siedzieliśmy w kamiennym mauzoleum Izaaka Lipsztajna, zmarłego w 1889 roku, jednego z pionierów piotrkowskiego przemysłu sprzed ponad dwustu lat. To właśnie tu, w zarośniętej i opuszczonej części cmentarza Zimny miał swój kącik. Tu rosły jego krzaczki konopi indyjskich, tu miał warsztat z narzędziami, a w dziewiętnastowiecznym grobowcu, który własnymi rękami odnowił, urządził sobie coś w rodzaju biura ze stołem, podręczną trumną, dwoma krzesłami i sztywnym łączem. Tu także, w wolnej kwaterze obok, chciał zostać pochowany.

      – Oni obaj byli dziwni i właściwie trudno było ich rozróżnić. Ale jak ktoś spędzał z nimi tyle czasu co ja, wyczuwał niepokojącą różnicę. Arnold był… czasami zastanawiałem się, czy jest poczytalny. Miał w sobie jakąś tajemnicę. Coś jakby go zżerało od środka.

      Zawsze to Wincent wydawał mi się bardziej przystępny. W kamiennej kaplicy mimo upalnego letniego popołudnia zrobiło się jakby chłodniej.

      – Nigdy nie wytrzymywałem tego jego lodowatego spojrzenia – powiedziałem po chwili. – Zastanawiam się, skąd w nim było tyle chłodu…

      – To dobre określenie… Chociaż to nawet nie tyle chłód, co suchy lód. Skrystalizowany dwutlenek węgla, który nieraz wykorzystywali w transporcie ludzkich szczątków. Zresztą w ich relacji było coś chorego. Rzadko kiedy się odzywali do siebie, a jeżeli już, to zawsze Arnold do Wincenta. Nigdy w drugą stronę. W każdym razie nigdy przy mnie.

      Ja także chyba nigdy nie słyszałem ich rozmowy. Nie rozmawiali ze sobą publicznie i chyba nie chcieli, żeby o nich rozmawiano.

      22LATKA. SAMOBÓJSTWO. ALE GLOWA W DBORYM STANIEE. ZEBY DOBRE DO KORAILKÓW. ZRESZTA WIEZS CO ROBIC.

      WYSŁANO: 2012.05.01 WT. 17.42

      Chodziło mi po głowie coś, czego nie byłem w stanie zwerbalizować. Ale Zimny mnie skutecznie naprowadzał.

      – Ten Arnold jest nawet dziwniejszy niż Wincent. I powiem ci jeszcze jedno. Gdyby nie wyjątkowy fach, jaki mieli w rękach, ani Arnold, ani Wincent nigdy by u nas nie pracowali. Nikt ich nie lubił. I chyba wszyscy się ich bali. Ale w tym zawodzie wyjątkowo trudno o dobrych fachowców.

      Ciągle miał ten stalowy odcień głosu, którego używał tylko w śmiertelnie poważnych tematach. Miałem wrażenie, że jest coś jeszcze, co chce mi powiedzieć.

      – Coś jeszcze cię gryzie…

      Zimny wstał i zbliżył się do wyjścia. Przez chwilę patrzył na ścianę zieleni na zewnątrz.

      W końcu odwrócił się w moją stronę.

      – Wiesz, Bartek, że czasami muszę sobie zajarać przed robotą. Taki zawód… inni piją, ja jaram blanty…

      Zrobił kilka kroków w moim kierunku i stanął bardzo blisko mnie.

      – No i? Chcesz się teraz z tego wyspowiadać?

      – Nie wygłupiaj się. Doskonale wiem, że robię to w sposób nieumiarkowany, ale nie będę się silił na obietnicę poprawy. Problem polega na tym, że teraz sam już nie wiem, czy to były jakieś haluny, czy naprawdę to widziałem.

      – To? Czyli co?

      – Bywałem u nich w zakładzie bardzo często. Czasami nawet kilka razy dziennie. Ostatnio zacząłem obserwować Arnolda niby tak przypadkiem. Dopiero jak się z premedytacją zaczaiłem, zobaczyłem, jak zachowuje się sam na sam z trupem. Przy pielęgnacji czy zaszywaniu ust. Miałem wrażenie, że wpadał w jakiś rodzaj transu. Stał nad stołem sekcyjnym z rękami na zwłokach i wykonywał dziwne ruchy ramionami. Takie jak przeciągający się kot. To było straszne.

      Dochodziło do mnie, że zawsze starałem się tłumaczyć sobie dziwne zachowanie obu braci ich wyjątkową pracą. Ale chyba za bardzo odsuwałem od siebie ten problem.

      – Co było bezpośrednią przyczyną śmierci?

      – Nagłe zatrzymanie krążenia podczas snu. Prokurator nie chciał nawet przyjechać na miejsce. Powiedział, że rocznie umiera w ten sposób sto tysięcy ludzi w kraju.

      – Kto zgłosił zawiadomienie o zgonie?

      – Arnold. Do mnie zadzwonił najpierw. Powiedział to z tym swoim lodowatym spokojem. Wtedy pomyślałem, że coś tu naprawdę nie gra. Uwierz, kurwa, w intuicję człowieka, który od piętnastu lat żyje pośród trupów. Tam coś się działo.

      BYŁ WYPADEK NA DOJAZDOWCE DO AUTOSTRADY. WOIZA MI CIALO MOTOCYKLISTY. ONI ZAWSZE MAJĄ TATUAŻE. ŻEBY TYLKO NIE BYL ZA BARZDO POSCIERANY.

      WYSŁANO: 2011.07.02 SOB. 11.41

      PLECY! NAJPIERW ZOBACZ PLECY, POTEM SCIAGAJ RESZTĘ

      ODEBRANO: 2011.07.02 SOB. 11.55

      Zimny

Скачать книгу