ТОП просматриваемых книг сайта:
Dziedzictwo templariuszy. Steve Berry
Читать онлайн.Название Dziedzictwo templariuszy
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-057-1
Автор произведения Steve Berry
Жанр Поэзия
Издательство OSDW Azymut
– Lata praktyki.
Uśmiechnął się znów, co ją rozdrażniło.
– Dziennik, jeśli łaska.
– Nie mam go przy sobie. Po przygodzie z dzisiejszego popołudnia doszłam do wniosku, że lepiej będzie go schować w bezpiecznym miejscu.
– Czy ma go Peter Hansen?
Nie odpowiedziała.
– Nie. Zakładam, że nie oddałaby go pani w niczyje ręce.
– Uważam tę rozmowę za skończoną.
Obróciła się w stronę otwartej bramy i ruszyła pospiesznie w jej stronę. Po prawej stronie, z tyłu przy głównym wejściu, dostrzegła dwóch mężczyzn z krótko ostrzyżonymi włosami – nie tych samych, których spotkała w domu aukcyjnym. Natychmiast jednak odgadła, kto im wydaje rozkazy.
Obejrzała się na człowieka, który nie miał na imię Bernard.
– Podobnie jak w wypadku mojego towarzysza, który znalazł się w pułapce w Rotundzie, nie ma pani dokąd uciec.
– Pieprz się pan.
Skręciła pospiesznie w lewo i pomknęła w głąb katedry.
SZEŚĆ
Malone oceniał sytuację. Stał w miejscu publicznym, przy zatłoczonej ulicy. Ludzie wchodzili i wychodzili z domu aukcyjnego, podczas gdy inni czekali, aż parkingowy przyprowadzi im auta. Najwyraźniej fakt, iż śledził Stephanie, nie uszedł ich uwagi. On zaś przeklinał fakt niezachowania dostatecznej ostrożności. Teraz jednak doszedł do wniosku, że wbrew wygłoszonej groźbie ci dwaj mężczyźni nie chcieli ryzykować zdemaskowania. Mieli go powstrzymać, nie wyeliminować. Być może mieli za zadanie zapewnić spokój wydarzeniom rozgrywającym się w katedrze.
Co oznaczało, że musiał działać.
Widział, jak kolejni klienci wychodzą z domu aukcyjnego. Jednym z nich był tyczkowaty Duńczyk, właściciel księgarni przy ulicy Strøget, niedaleko antykwariatu Petera Hansena. Patrzył, jak boy podstawia jego samochód.
– Vagn! – zawołał Malone, robiąc krok do przodu i odsuwając się od pistoletu przystawionego do pleców.
Jego znajomy usłyszał swoje imię i odwrócił się.
– Cotton, jak się masz? – zapytał po duńsku.
Malone swobodnym krokiem podszedł w stronę samochodu, obejrzał się i zobaczył, jak krótko ostrzyżony mężczyzna szybko chowa broń za połą kurtki. Malone całkowicie ich zaskoczył, co jedynie potwierdzało jego wcześniejsze przypuszczenia. Ci faceci byli amatorami. Mógł się założyć, że nawet nie mówili po duńsku.
– Czy nie sprawi ci zbytniej fatygi, jeśli podwieziesz mnie z powrotem do Kopenhagi?
– Najmniejszej. Mamy wolne miejsce. Wskakuj.
Otworzył tylne drzwi auta.
– Dziękuję bardzo. Mój kierowca zamierza tu jeszcze chwilę posiedzieć, a ja muszę wracać do domu.
Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, pomachał ręką przez okno i zobaczył zdumione spojrzenia dwóch mężczyzn śledzących odjeżdżające auto.
– Nic cię dzisiaj nie zainteresowało? – zapytał Vagn.
Malone przeniósł uwagę na kierowcę.
– Absolutnie nic.
– Mnie też nie. Zdecydowaliśmy się opuścić to miejsce i udać się na wczesną kolację.
Malone spojrzał na kobietę, która zajmowała miejsce obok niego. Drugi mężczyzna siedział z przodu, obok kierowcy. Nie znał żadnego z nich, więc się przedstawił. Samochód kluczył powoli przez labirynt wąskich ulic Roskilde, zmierzając w stronę autostrady prowadzącej do Kopenhagi. Malone spojrzał na dwie wysokie wieże i miedziany dach katedry.
– Vagn, czy możesz mnie tu wysadzić? Muszę się tu pokręcić jeszcze przez chwilę.
– Jesteś pewien?
– Przypomniałem sobie, że muszę jeszcze coś załatwić.
Stephanie szła nawą główną w głąb katedry. Za potężnymi filarami po prawej stronie wciąż odprawiana była msza. Płaskie obcasy butów kobiety stukały po kamiennej posadzce, lecz dzięki grze organów stukot ten słyszała tylko ona. Za chwilę minie główny ołtarz oraz kamienne murki i posągi, które oddzielały ambit od prezbiterium.
Obejrzała się i zobaczyła, że mężczyzna, który nazywał siebie Bernardem, podąża za nią niespiesznym krokiem, ale dwóch ostrzyżonych na jeża typów nie dostrzegła nigdzie. Zdała sobie sprawę, że wkrótce zawróci do głównego wejścia. Po raz pierwszy w pełni doceniła ryzyko, na jakie narażali się jej agenci operacyjni. Nigdy nie pracowała w terenie – nie na tym polegała jej praca – ale teraz nie wypełniała służbowej misji. Realizowała przedsięwzięcie natury osobistej, oficjalnie zaś przebywała na wakacjach. Nikt nie wiedział, że udała się do Danii. Nikt oprócz Cottona Malone. Jeśli wziąć pod uwagę jej kłopotliwą obecną sytuację, trzeba uznać, że ta anonimowość nie była najtrafniejszym wyborem.
Stephanie obeszła cały ambit.
Jej prześladowca zachowywał bezpieczny dystans, z pewnością dlatego, że nie miała dokąd uciec. Minęła kamienne schodki prowadzące w dół do jednej z kaplic, a potem dostrzegła jakieś piętnaście metrów przed sobą dwóch mężczyzn, którzy zjawili się w tylnym westybulu, blokując jej drogę wyjścia z kościoła. Bernard powoli ją doganiał. Po lewej stronie dostrzegła inny grobowiec – była to kaplica Trzech Króli.
Wbiegła do środka.
Dwa kamienne grobowce stały między misternie ozdobionymi ścianami. Obydwa przypominały rzymskie świątynie. Cofnęła się za grobowiec położony dalej. A potem zdała sobie sprawę z najgorszego i ogarnęło ją dzikie przerażenie.
Znalazła się w pułapce.
Malone dobiegł do katedry i wszedł do wnętrza głównym wejściem. Po prawej stronie zobaczył dwóch mężczyzn – krępej budowy, z krótkimi włosami, ubranych w sposób nierzucający się w oczy. Podobnych do dwójki, której przed chwilą wymknął się przed domem aukcyjnym. Postanowił, że tym razem nie będzie ryzykował, i sięgnął pod kurtkę po automatyczną berettę, stanowiącą standardowe wyposażenie wszystkich agentów Magellan Billet. Pozwolono mu zatrzymać pistolet, kiedy rezygnował ze służby, Malone zaś zdołał przeszmuglować go do Danii – posiadanie broni krótkiej jest w tym kraju nielegalne.
Dotknął dłonią rękojeści, przyłożył palec do spustu i wyciągnął berettę, kryjąc ją za udem. Nie trzymał pistoletu w dłoni od ponad roku. To uczucie stanowiło część jego przeszłości, a niespecjalnie za nią tęsknił. Lecz mężczyzna, który skoczył z wieży, popełniając samobójstwo, obudził jego czujność. Przyszedł tu zatem przygotowany. Tak powinien postępować dobry agent. Dlatego właśnie sam pełnił funkcję żałobnika na pogrzebach kilku przyjaciół – gdyby nie był tak czujny, to jego już dawno poniesiono by w trumnie przez kościelną nawę.
Dwaj mężczyźni, z bronią u boku i z opuszczonymi rękoma, stali tyłem do Malone’a. Głośne brzmienie organów umożliwiło mu bezszelestne podejście. Zbliżył się do nich.
– Wieczór pełen zajęć, prawda, koledzy? – odezwał się.
Obrócili się, on zaś pomachał im pistoletem.
– Załatwmy