ТОП просматриваемых книг сайта:
Dziedzictwo templariuszy. Steve Berry
Читать онлайн.Название Dziedzictwo templariuszy
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-057-1
Автор произведения Steve Berry
Жанр Поэзия
Издательство OSDW Azymut
– Czy znajdowała się pani w katedrze, wypełniając oficjalną misję rządu amerykańskiego? – zapytał inspektor.
– Tego nie mogę powiedzieć. Chyba pan rozumie.
– Czy pani praca wiąże się z działami, o których nie można mówić? Wydawało mi się, że jest pani prawnikiem.
– Owszem. Ale moje biuro zajmuje się rutynowo dochodzeniami związanymi z narodowym bezpieczeństwem. W rzeczywistości to główny cel naszego istnienia.
Na inspektorze informacja ta nie zrobiła najwyraźniej żadnego wrażenia.
– W jakim celu przyjechała pani do Danii, pani Nelle?
– Postanowiłam odwiedzić pana Malone’a. Nie widziałam się z nim od ponad roku.
– Czy to jedyny cel?
– Może zaczekamy na telefon z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
– To cud, że w trakcie strzelaniny nikt nie został ranny. Uszkodzonych zostało tylko kilka posągów świętych, ale nikt nie ucierpiał.
– Postrzeliłem jednego z napastników – oświadczył Malone.
– Jeśli nawet pan trafił, ten mężczyzna nie krwawił.
Oznaczało to, że napastnicy mieli na sobie kuloodporne kamizelki. A zatem cała drużyna przyjechała dobrze przygotowana – tylko do czego?
– Jak długo zamierza pani zostać w Dani? – inspektor znów skierował pytanie do Stephanie.
– Wyjeżdżam jutro.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł umundurowany funkcjonariusz, który przekazał inspektorowi kartkę papieru. Mężczyzna przeczytał jej treść.
– Najwyraźniej ma pani wysoko usytuowanych przyjaciół, pani Nelle. Moi przełożeni każą mi wypuścić panią i nie zadawać żadnych pytań.
Stephanie skierowała się ku drzwiom.
Malone również wstał.
– Czy w dokumencie jest wzmianka na mój temat?
– Pana również mam wypuścić.
Malone sięgnął po pistolet. Ale policjant nie zamierzał mu go oddać.
– W tym piśmie nie ma polecenia, bym zwrócił panu broń.
Postanowił nie wdawać się w kłótnię. Tę sprawę mógł załatwić później. Teraz natomiast pragnął porozmawiać ze Stephanie.
Wyszedł szybko i znalazł ją na zewnątrz.
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę, z zawziętym wyrazem twarzy.
– Cotton, doceniam to, co zrobiłeś w katedrze. Ale posłuchaj mnie. I posłuchaj uważnie. Trzymaj się z dala od moich spraw.
– Nie masz pojęcia, w co się wplątałaś. W katedrze wdepnęłaś w coś, na co w ogóle nie byłaś przygotowana. Ci trzej mężczyźni chcieli cię zabić.
– Dlaczego więc tego nie zrobili? Mieli ku temu sporo okazji, zanim jeszcze się pojawiłeś.
– Co z kolei każe postawić następne pytania.
– Czy nie masz dostatecznie dużo roboty w swojej księgarni?
– Mam sporo.
– A więc zajmij się nią. Kiedy przed rokiem opuszczałeś nas, dałeś jasno do zrozumienia, że jesteś zmęczony wystawianiem się na kule. Z tego, co pamiętam, stwierdziłeś, że twój nowy duński dobroczyńca zaoferował ci sposób na życie, jakiego zawsze pragnąłeś. Zatem idź i ciesz się nim.
– To ty do mnie zadzwoniłaś i chciałaś się spotkać.
– To był zły pomysł.
– Ten człowiek dzisiaj nie był złodziejem torebek.
– Trzymaj się z dala od tego.
– Jesteś mi coś winna. Ocaliłem ci skórę.
– Nikt cię o to nie prosił.
– Stephanie…
– Do jasnej cholery, Cotton! Nie zamierzam tego powtarzać. Jeśli nie przestaniesz się wtrącać, nie będę miała innego wyboru, jak tylko podjąć odpowiednie działania.
Poczuł, jak przez plecy przechodzi mu lodowaty dreszcz.
– Powiedz mi, co właściwie zamierzasz zrobić?
– Twój duński przyjaciel posiada wszystkie odpowiednie kontakty. Ja również mogę pociągać za sznurki.
– Więc zrób to – odparł, czując, jak narasta w nim wściekłość.
Ona jednak nie odpowiedziała. Zamiast tego nagle wybiegła.
Chciał pobiec za nią i dokończyć to, co rozpoczęli, ale doszedł do wniosku, że racja jest po jej stronie. To nie była jego sprawa. Poza tym, jak na jeden wieczór miał już dość kłopotów i perypetii.
Czas wrócić do domu.
DZIEWIĘĆ
KOPENHAGA
22.30
De Roquefort zbliżył się do księgarni. Deptak, przy którym stała, zdążył już opustoszeć. Większość z licznych restauracji i kawiarni znajdowała się o kilka przecznic dalej – ta część Strøgetu zamknęła się już na noc.
Zamierzał opuścić Danię, kiedy tylko załatwią dwie pozostałe, niecierpiące zwłoki sprawy. Świadkowie strzelaniny w katedrze najprawdopodobniej pomogli już sporządzić rysopis jego oraz dwóch jego towarzyszy. Nie powinni więc byli zostawać tutaj ani chwili dłużej, niż to konieczne.
Wziął ze sobą całą czwórkę podwładnych z Roskilde i planował teraz osobiście nadzorować każde ich działanie. Na dziś dość już improwizacji, która po części doprowadziła wcześniej w pobliżu Rotundy do śmierci jednego z jego ludzi. Nie zamierzał tracić nikogo więcej. Dwóch akolitów udało się już na zwiady na tyły księgarni, pozostali dwaj stali gotowi do akcji u boku szefa. Na najwyższym piętrze budynku paliło się światło.
Dobrze.
De Roquefort i właściciel księgarni mieli ze sobą do porozmawiania.
Malone wyciągnął z lodówki dietetyczną pepsi i zszedł na parter, pokonując cztery biegi schodów. Jego księgarnia zajmowała cały budynek: parter przeznaczony był na książki oraz dla klientów, kolejne dwie kondygnacje stanowiły magazyn, a na czwartej znajdowało się nieduże mieszkanie, które nazywał domem.
Przyzwyczaił się do niewielkiej przestrzeni życiowej, czerpiąc z niej dużo większą radość niż z domu o powierzchni stu osiemdziesięciu metrów kwadratowych, który kiedyś posiadał w północnej części Atlanty. W zeszłym roku sprzedał tamten dom za trzysta tysięcy dolarów z okładem, a zysk w wysokości sześćdziesięciu tysięcy zainwestował w nowe życie, które zaoferował mu – zgodnie ze słowami wypowiedzianymi przez Stephanie – jego „nowy duński dobroczyńca”, dziwaczny człowieczek, Henrik Thorvaldsen.
Czternaście miesięcy temu nieznajomy, a teraz najbliższy przyjaciel.
Od samego początku zrodziła się między nimi więź. Starszy mężczyzna dostrzegał coś w młodszym – Malone nie był pewien, co dokładnie – a ich pierwsze spotkanie w Atlancie w pewien deszczowy czwartkowy wieczór przypieczętowało dalszą znajomość. Stephanie upierała się, by Cotton wziął miesiąc urlopu