Скачать книгу

się nad tym, kim jestem i co jest dookoła mnie. Odnajduję szczęście w bardzo prostych sytuacjach, takich jak praca o poranku, kiedy dzieci jeszcze śpią. Nawet przygotowanie śniadania jest dla mnie pewnego rodzaju medytacją.

      Noszę w sobie multum osobowości. Jestem kimś pomiędzy geniuszem i szaleńcem. Na szczęście nie jestem ani jednym, ani drugim.

      „Dobry wieczór, jestem Gural, witam wszystkich państwa / Lubię trochę szaleństwa i trochę pojebaństwa” – jak nawinąłeś w „Takiej sytuacji” na albumie „Dom otwartych drzwi”.

      Mam po prostu cygańską duszę. Jak coś zbuduję, to już po chwili mam ochotę to rozpierdolić. To sprawia, że w muzyce wciąż nie spocząłem na laurach. Życie prywatne i rodzinne – dzięki Bogu – udało mi się poukładać, natomiast życie zawodowe to już zupełnie inne bajka. Przypadkiem stałem się kimś tak abstrakcyjnym jak raper. Jestem melodeklamatorem posługującym się egzotycznym językiem w odległym zakątku planety, przez co moje życie jest totalnie powichrowane. W tym millenium może sześć weekendów spędziłem w domu. Ciągle gdzieś się przemieszczam, zresztą zapewne tak jak większość bohaterów tej książki. Z dziwnymi ludźmi uczestniczę w nietypowych sytuacjach, więc muszę być trochę pojebany. Gdybym nie był, to w okolicznościach, w jakich się znajduję, na serio bym oszalał.

      Wspomniałeś, że natknąłeś się na swoją profesję przypadkiem. W jaki sposób do tego doszło?

      Dokładnie pamiętam ten moment. Byłem wtedy w siódmej klasie Szkoły Podstawowej nr 90. Mieliśmy akurat luźną lekcję plastyki, na którą każdy mógł przynieść kasetę z dowolną muzyką. Jeden z moich kumpli przyniósł kasetę Run-DMC, dzięki czemu po raz pierwszy zetknąłem się z rapem. Totalna egzotyka! Od razu chciałem być tacy jak ci goście. Razem z kilkoma kolegami wsiąknęliśmy w hip-hop. Łaziliśmy po poznańskich bazarach w poszukiwaniu płyt z czarnoskórymi wykonawcami na okładkach. Czasem nawet udało nam się w ten sposób trafić na ciekawy materiał. Lata dziewięćdziesiąte były złotym okresem dla rapu – wychodziło mnóstwo różnorodnych albumów, które dosyć sprawnie były dystrybuowane przez piracki rynek. Słuchaliśmy płyt od deski do deski, rozmawialiśmy o nich; zaczynaliśmy też sami coś nieudolnie rapować. Pamiętam naszą pierwszą próbę w garażu u znajomego. Jeden kolega grał na gitarze basowej, drugi przyniósł wzmacniacz i mikrofon, a moją rolą było pozyskanie bitów. Na dwóch magnetofonach krzywo te bity zapętlałem i rapowałem do nich.

      Słuchałem też innych gatunków muzyki, ale i tak najbardziej zajarany byłem hip-hopem. Uczestniczyłem w pierwszym poselstwie rapu w Poznaniu! Takich osób jak ja było może trzydzieści w całym mieście. Chodziłem po lumpeksach i szukałem w nich ciuchów w rozmiarze 3XL. Na głowie wiązałem chustę, żeby wyglądać jak 2Pac, ale zwykłym ludziom kojarzyłem się bardziej z niemiecką sprzątaczką. Ja i do mnie podobni mentalnie znajdowaliśmy się w South Central w Los Angeles, lecz dla społeczeństwa byliśmy raczej pośmiewiskiem. Pamiętam, że Kaczor [raper, z którym donGURALesko współtworzył duet Killaz Group – przyp. red.] uczęszczał do pewnej owianej złą sławą szkoły zawodowej, w której wszyscy śmieli się z niego, bo nosił lenary. Minęło jednak trochę czasu i później każdy śmigał w podróbach tych spodni. W Polsce byliśmy forpocztą. Staraliśmy się odtworzyć ubiór naszych idoli zza Oceanu: powyciągane koszulki, szerokie spodnie, kolorowe czapki…

      Za młodu miałeś okazję spędzić trochę czasu w Stanach, gdzie zapewne nakupowałeś sobie wymarzonych ciuchów.

      Poleciałem na trzy miesiące do Nowego Jorku, w którym mieszkała część mojej rodziny. Przez chwilę pracowałem u pewnego Polaka w stolarni na Brooklynie, a później zasuwałem na Manhattanie w szlifierni bogatego Żyda. Tyrałem od rana do wieczora, a na koniec pobytu miałem dwa tygodnie tylko dla siebie. Intensywnie zwiedzałem miasto w tym czasie. Moja ciocia była przerażona, bo interesowały mnie wyłącznie Bronx i Harlem. Z rana wsiadałem do metra i jechałem na „czarną” dzielnię, by popykać w kosza. Byłem najszczęśliwszym dzieciakiem na świecie. Pamiętam występ na żywo Biz Markie’go. Cały ten wyjazd był dla mnie pierwszą wizytą w wielkim świecie i doświadczeniem, które w dużym stopniu mnie uformowało.

      Dolar był w tamtym czasie drogi, więc zarobiłem kupę kasy. Zdałem egzamin na prawo jazdy, a do tego kupiłem mnóstwo prawdziwych raperskich ciuchów, sprzęt grający i gramofony. Kupiłem też grillz [ozdobne, najczęściej złote nakładki na zęby – przyp. red.] – dostrzegłem, że któryś z raperów z Wu-Tang Clan ma takie z kłami wampira, przez co zamarzyłem o własnych. Zrobił mi je chiński złotnik na Harlemie – mam je zresztą do tej pory, ale służą już tylko jako pamiątka, bo zmienił mi się trochę rozstaw uzębienia. Gdy wróciłem do Polski, byłem już w pełni „czarny” i turbo rapowy, co niektórych kłuło w oczy. Sam jednak czułem, że to ja ubieram się jak na rapera przystało, natomiast inni wyglądają niczym ciecie.

      Wywodzisz się z inteligenckiego domu; twoi rodzice na co dzień mieli w pracy styczność ze sztuką [świętej pamięci mama rapera była plastyczką, a tata – pisarzem i krytykiem teatralnym]. Jak patrzyli na twoje muzyczne próby?

      Dla nich to była abstrakcja. Nie pamiętam żadnych konkretnych reakcji, ale miałem duże problemy z nauką i przykładnym zachowaniem, więc na pewno zdarzało się, że rodzice obwiniali rap za ten stan rzeczy. Z drugiej strony, myślę, że czasem dostrzegali, że to właśnie rap może być dla mnie pewnego rodzaju odskocznią. Od kiedy pamiętam, byłem ukierunkowany na muzykę. Miałem silną potrzebę ekspresji. Nie odnajdywałem się w szkole. Interesowałem się historią, ale nie tą, której uczono mnie na lekcjach. Sporo czytałem; byłem ciekawy świata. Rap pozwolił mi połączyć różne moje zainteresowania. Był on dla mnie formą ucieczki i wyrażania siebie. Poznając reguły tej sztuki, mogłem uzewnętrznić się i pokazać, co mi w duszy gra. Mogłem zostać jedynym i niepowtarzalnym mistrzem ceremonii.

      Jeden z pierwszych koncertów zagrałem w 1996 roku w Gnieźnie na bboyowej imprezie Breakowisko, którą zorganizował Camey [Maciej Sierakowski, późniejszy właściciel wytwórni Camey Records – przyp. red.]. Zjechali się tam hiphopowcy z całego kraju. Ogólnie rzecz biorąc – coś się zaczynało dziać. Powstały pierwsze wytwórnie wydające hip-hop, ale ja nie byłem zainteresowany związaniem się z żadnym wydawnictwem. Jestem impregnowany na narzucanie mi czegokolwiek. Z Killaz Group działaliśmy sami i przebijaliśmy się po swojemu. Jak czegoś nie wymyśliliśmy, to tego nie było. Nauczyłem się dzięki temu zaradności i wbiłem sobie do łba, że trzeba jak najwięcej brać w swoje ręce. W 1998 roku wydaliśmy demówkę „Prawdziwość dla gry”. Pamiętam, że sprzedawaliśmy ją między innymi w Acid Shopie, czyli sklepie, który w 1991 roku na Wildzie założyli członkowie heavymetalowej kapeli Acid Drinkers. Byliśmy jednym z nielicznych wówczas zespołów, który nie grał gitarowej muzyki, a był akceptowany w tym środowisku.

      Zawsze zresztą upieram się przy tym, że moja twórczość ma dużo wspólnego z punkiem: ideały, szczerość, bycie w kontrze do rzeczywistości, uciekanie od poklasku… Te wartości są dla mnie fundamentem hip-hopu, choć uległy zmianom, gdy rynek się sprofesjonalizował. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych w Poznaniu hip-hop nie miał zbyt wiele wspólnego z profesjonalizmem. Byliśmy dosyć agresywni i niezbyt – nazwijmy to – prospołeczni. Ja ponadto trzymałem się maksymy, która głosiła: „My, cyganie, nie lubimy pracować”. Imałem się jednak oczywiście różnych drobnych zajęć, żeby mieć pieniądze.

      Możesz podać przykłady tych zajęć?

      Ustawiałem chociażby stoiska na targach w Poznaniu. Płacono mi dwa złote za godzinę. Zaczynałem robotę o osiemnastej, gdy zamykano targi, a kończyłem o ósmej rano, tuż przed otwarciem. Montaż stoisk to była fajna fucha; miło wspominam tamte czasy.

      Pracowałem

Скачать книгу