Скачать книгу

klinicznego, z wyjątkiem kilku, opatrzonych przypisem, odnoszących się do przypadków opisanych w literaturze fachowej. Naturalnie imiona oraz wszelkie dane identyfikacyjne zostały zmienione celem ochrony prywatności pacjentów. Dla lepszego efektu literackiego, w niektórych przypadkach postanowiłem połączyć cechy kliniczne dwóch różnych pacjentów w jedną historię.

      1. Nowa „medycyna emocjonalna”

      Zarówno poddawanie w wątpliwość, jak i wiara we wszystko, to dwa równie wygodne rozwiązania, które zwalniają nas z konieczności myślenia.

– Henri Poincaré, Nauka i Hipoteza

      Życie każdego z nas jest wyjątkowe… i wyjątkowo ciężkie. Aż dziw bierze, że bywamy zazdrośni o innych.

      „Szkoda, że nie jestem piękna, jak Marilyn Monroe”.

      „Szkoda, że nie jestem gwiazdą rocka”.

      „Szkoda, że moje życie nie jest tak barwne, jak życie Ernesta Hemingwaya”.

      Owszem, będąc na miejscu kogoś innego, nie mielibyśmy swoich codziennych problemów – ale z pewnością mielibyśmy cudze!

      Być może Marilyn Monroe była najseksowniejszą, najsławniejszą i najbardziej pożądaną kobietą swojego pokolenia. Ale ponieważ nie potrafiła poradzić sobie z ciągłym poczuciem osamotnienia, zaczęła szukać pocieszenia w alkoholu, a w końcu przedawkowała środki nasenne. Mimo że Kurt Cobain, lider zespołu rockowego Nirwana, doszedł do sławy w ciągu kilku lat, popełnił samobójstwo przed swoimi trzydziestymi urodzinami. Podobny finał miało życie Ernesta Hemingwaya, którego ani Nagroda Nobla, ani barwny życiorys, nie uchroniły przed poczuciem głębokiej pustki egzystencjalnej. Paradoksalnie talent, podziw, sława, czy pieniądze nie gwarantują łatwiejszego życia.

      Zdarzają się jednak ludzie, którym udaje się znaleźć złoty środek. Zwykle są przekonani, że życie jest dla nich łaskawe. Potrafią docenić najbliższych w swoim kręgu i małe codzienne przyjemności: posiłki, sen, przedsięwzięcia, związki. Nie należą do żadnej sekty, ani nie są wyznawcami konkretnej religii. Mieszkają w różnych krajach. Niektórzy są bogaci, inni biedni. Żyją w związkach małżeńskich albo w pojedynkę. Niektórzy są wyjątkowo uzdolnieni, inni całkiem zwyczajni. Wszyscy doświadczyli porażek, rozczarowań, trudnych chwil. Los nie oszczędza nikogo. Na ogół jednak tacy ludzie wydają się być lepiej przygotowani do pokonywania życiowych przeszkód. Potrafią z powodzeniem wyjść z sytuacji kryzysowych oraz znajdują sens w życiu, jakby lepiej rozumieli samych siebie i innych oraz mieli plan na swoją egzystencję.

      W jaki sposób można osiągnąć taką wytrzymałość? Jak wyrobić w sobie skłonność do odczuwania szczęścia? Poświęciłem dwadzieścia lat na studiowanie i uprawianie medycyny zarówno na czołowych uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Francji, jak również pod okiem tybetańskich uzdrowicieli i indiańskich szamanów. Z czasem udało mi się wypracować rozwiązania, które okazały się skuteczne zarówno dla mnie, jak i moich pacjentów. Ku mojemu zaskoczeniu nie były to metody, które poznałem na studiach. Nie bazowały ani na lekach, ani na terapii słownej.

Punkt zwrotny

      Dojście do tego wniosku – i nowego stylu uprawiania medycyny – wcale nie było takie proste. Rozpocząłem karierę medyczną jako naukowiec z krwi i kości. Po studiach odszedłem z „branży medycznej” na pięć lat, żeby zgłębiać, w jaki sposób neurony układają się w sieci, kształtujące myśli i emocje. Doktoryzowałem się w dziedzinie neurobiologii kognitywnej na Uniwersytecie Carnegie Mellon pod kierunkiem dr. Herberta Simona, jednego z nielicznych, jak dotąd, psychologów uhonorowanych Nagrodą Nobla oraz dr. Jamesa McClellanda, jednego z pionierów nowoczesnej teorii sieci neuronowych. Wyniki mojej pracy doktorskiej zostały opublikowane w prestiżowym periodyku „Science” – spełnienie marzeń każdego naukowca.

      Prawdę mówiąc po tej stricte naukowej edukacji miałem trudności z odnalezieniem się w szpitalnej rzeczywistości i dokończeniem stażu na psychiatrii. Praca z pacjentami wydawała mi się zbyt „spokojna”, nijaka, niemal… zbyt łatwa. Praca na oddziale klinicznym zupełnie różniła się od świata niepodważalnych danych i matematycznej precyzji, do których przywykłem. Ale otuchy dodawała mi świadomość, że dzięki niej nauczę się, jak leczyć pacjentów z zaburzeniami psychicznymi, na jednym z najlepszych w kraju wydziałów psychiatrii pod względem merytorycznym i praktycznym. Wieść niesie, że psychiatria na Uniwersytecie w Pittsburghu otrzymuje więcej funduszy federalnych na badania naukowe, niż jakikolwiek inny kierunek medyczny, w tym prestiżowy wydział transplantologii. Nie ukrywam, że miano „badacza klinicznego” przyjemnie łechtało moje ego.

      Niebawem dzięki stypendiom uzyskanym od National Institutes of Health oraz z pomocą prywatnych fundacji mogłem otworzyć własne laboratorium. Miałem wszystko, czego dusza zapragnie, a na dodatek mój głód zdobywania wiedzy naukowej wreszcie został zaspokojony. Jednakże niedługo potem, w konsekwencji kilku przeżyć, moje podejście do medycyny oraz kierunek kariery uległy całkowitej zmianie.

      Pierwszym z nich była podróż do Indii, z ramienia organizacji charytatywnej „Lekarze bez granic”, w której działałem jako członek amerykańskiej rady nadzorczej w latach 1991-2000. Miałem pomagać uchodźcom tybetańskim w Dharamsali – rezydencji Dalai Lamy. Tam zobaczyłem, jak wygląda tradycyjna medycyna tybetańska. Miejscowi uzdrowiciele traktowali chorobę jako „brak równowagi” i diagnozowali ją poprzez wnikliwe „słuchanie” rytmu pulsu w nadgarstkach oraz „czytanie” z wyglądu języka i moczu. W swojej praktyce stosowali jedynie akupunkturę, tradycyjne zioła i zalecali medytację. Nie miałem wątpliwości, że z powodzeniem uzdrawiali pacjentów cierpiących na choroby przewlekłe, tak samo jak my na zachodzie, jednak ich metody leczenia były znacznie tańsze i miały o wiele mniej skutków ubocznych.

      Jestem psychiatrą i większość moich pacjentów cierpi na choroby przewlekłe. (Depresja, stany lękowe, zaburzenia dwubiegunowe oraz stres to choroby przewlekłe). Zacząłem się zastanawiać, czy traktowanie przez medycynę konwencjonalną tradycyjnych metod leczenia po „macoszemu” – wpajane mi podczas studiów – bazowało na faktach czy ignorancji. Wprawdzie medycyna Zachodu odnosiła oszałamiające sukcesy w leczeniu stanów ostrych, jak zapalenie płuc, zapalenie wyrostka robaczkowego, czy złamania kości, jednak znacznie gorzej radziła sobie z dolegliwościami chronicznymi, między innymi depresją i stanami lękowymi.

      Inne, bardziej osobiste doświadczenie, uświadomiło mi moje własne aroganckie podejście do leczenia. Podczas wizyty we Francji moja bliska przyjaciółka z dzieciństwa opowiedziała mi o tym, jak udało jej się wyjść z głębokiej depresji. Odmówiła przyjęcia leków przepisanych przez lekarza i postanowiła poszukać alternatywnych metod leczenia. Spróbowała tak zwanej „sofrologii”, techniki wykorzystującej głęboką medytację, która pozwala przeżyć na nowo wyparte wcześniej emocje. Po leczeniu czuła, że jest „normalniejsza niż kiedykolwiek”. Nie tylko pozbyła się depresji, ale przede wszystkim udało jej się zrzucić z serca trzydziestoletni ciężar tłumionego smutku po stracie ojca, który zmarł, gdy miała sześć lat.

      Dzięki alternatywnym metodom leczenia moja przyjaciółka poczuła znaczną ulgę, odzyskała energię i sens życia. Cieszyłem się razem z nią, ale jednocześnie byłem wstrząśnięty i rozczarowany samym sobą. Ja, po tylu latach zgłębiania tajemnic mózgu i umysłu, szkoleń z zakresu psychologii klinicznej i psychiatrii, nigdy nie byłem świadkiem tak znakomitych rezultatów, a co gorsze nie miałem możliwości poznania takich metod leczenia. Prawdę powiedziawszy aktywnie mnie do nich zniechęcano – jakby były narzędziem szarlatanów, niegodne poznania, nawet w celu zaspokojenia czysto naukowej ciekawości. Jednakże moja znajoma zyskała na nich znacznie więcej niż konwencjonalne metody, które znałem – leki psychotropowe i psychoterapia – mogły jej zaoferować.

      Gdyby

Скачать книгу