Скачать книгу

fantastycznie.

      Teraz, gdy sobie to przypominam, po prostu dziwię się, że kupiły mnie takie ckliwe dyrdymały, ale wtedy łzy pociekły mi po policzkach.

      A potem przekrzywiłam głowę i uśmiechnęłam się do niego zawadiacko.

      – Czasem w piątki mam dyspensę od lojalności. Przynieś drewna i rozpal. I nie daj się długo prosić, bo jest mi chłodno.

      – Jesteś pewna?

      – Tak. Powiem Hubertowi przy pierwszej okazji. Sądzę, że nie będzie się gniewał.

      Tak naprawdę nie wiedziałam, czy faktycznie nie będzie, ale miałam to wtedy gdzieś. Czerwone wino i radość z tego, że znów jest wszystko w porządku…

      – Tylko rozpalimy i posiedzimy przy ogniu – dodałam. – To przecież żaden grzech.

      Bardziej sama siebie usprawiedliwiałam, niż faktycznie miałam takie przekonanie.

#

      Gdy już ogień buzował w kominku, przyniosłam koce z naszego pokoju. Na jednym usiedliśmy, drugim się otuliliśmy. Mikołaj dolał nam wina. Wokół paliły się świece.

      Zapomniałam o całym świecie, tak mi było dobrze.

      Zaczął mnie całować. Oddawałam pocałunki żarliwie, choć gdzieś z tyłu głowy tkwiła świadomość, że to pewnie w tym pokoju zmarł Marek. Kiedy Mikołaj zaczął mnie rozbierać, zapaliła mi się ostrzegawcza lampka, bo to już było nie w porządku nie tylko wobec Huberta, ale też wobec byłego właściciela domu, w którym siedzieliśmy.

      – Nie – szepnęłam. – Mikołaj, proszę… Nie powinniśmy… Nie tutaj…

      Ale to go chyba tylko jeszcze bardziej podkręciło. Zdarł ze mnie koszulę, a potem bluzkę. Nie miałam nic pod spodem.

      – Mikołaj!

      Spojrzał na mnie z pewnej odległości. Najpierw na twarz, a potem na piersi. Uśmiechnął się. Lubieżnie i jakoś tak… okrutnie. Na jego policzkach tańczył blask płomieni. Oczy płonęły.

      – Nie możemy teraz przestać. – Powiedział to w taki sposób, jakby tłumaczył coś oczywistego niezbyt rozgarniętej osobie.

      Zaczęłam się go bać.

      – Dobrze, w takim razie chodźmy do nas. – Głos mi drżał. – Chodźmy do naszego pokoju…

      Wstałam. On zrobił to samo.

      – Dziękuję – powiedziałam. Naprawdę mi ulżyło.

      A wtedy on, nie przestając się uśmiechać, popchnął mnie na łóżko.

#

      Próbowałam uciec, ale nie miałam najmniejszych szans. Chciałam krzyknąć, żeby go powstrzymać, lecz on położył swoją wielką dłoń na moich ustach i tylko delikatnie pokręcił głową. Drugą ręką mnie rozbierał. Szamotałam się, ale ta jego ogromna, nieludzka wręcz siła sprawiała, że moje starania wydawały się żałosne. Czekałam, aż ochłonie, aż nagle dotrze do niego to, co właśnie próbuje mi zrobić. Na chwilę znieruchomiałam w nadziei, że ta zmiana w moim zachowaniu wpłynie na niego, ale on tylko to wykorzystał, zrzucając ze mnie resztki ubrania.

      Płakałam, on to widział. Znów próbowałam się wyswobodzić i znów z takim samym skutkiem. Wszedł we mnie, patrząc w moje pełne łez oczy. Nie przestawał szczerzyć zębów. Bolało. I on widział, że mnie boli. Jestem tego pewna. Zaczął się poruszać. Najpierw powoli, potem coraz gwałtowniej. W pewnym momencie miałam wrażenie, że jest zupełnie nieobecny. Rżnął mnie z jakąś taką bezduszną zapamiętałością. Nie poznawałam człowieka, który mnie gwałci. Cienie tańczyły na jego wykrzywionym ryju, tęczówki oczu uciekły mu do góry. Gapił się na mnie niewidzącymi, ślepymi białkami.

      Było mi już wszystko jedno. Przestałam się bronić i tylko modliłam się, aby to się jak najszybciej skończyło. Odwróciłam wzrok, żeby go nie widzieć.

      Za oknem stał jakiś mężczyzna.

      Miałam nadzieję, że mi pomoże, ale nawet się nie poruszył.

#

      Gdy stamtąd uciekałam, już go nie było.

      Zresztą tak naprawdę nie jestem tego do końca pewna. Nie rozglądałam się. Chciałam po prostu jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od tego koszmaru.

      Dobrze chociaż, że nie potrąciłam tego faceta w Kostrzewie, jadąc po pijaku. Zawsze jakiś plus tej całej sytuacji.

      Kropelki chyba działają, bo włącza mi się jakieś dziwne poczucie humoru.

      Kropelki od mamy czynią cuda.

#

      Dobranoc, pamiętniczku.

      8

      Elektroniczny budzik na nocnej szafce wskazywał szóstą trzydzieści dwie. Hubert przesunął rękę pod kołdrą i wyczuł, że miejsce obok niego jest wciąż ciepłe.

      „Danusia pewnie dopiero co wstała” – pomyślał i zaraz potem usłyszał szum wody pod prysznicem.

      Uświadomił sobie, że wszystko wygląda dokładnie tak, jak poprzedniego dnia. Zaraz potem zaczął zastanawiać się, czy jego wczorajszy wyjazd do Wyrębów faktycznie miał miejsce. Nie był tego pewien.

      Usiadł na łóżku i wpatrując się w ścianę naprzeciwko, powiedział:

      – Niczego już nie jestem pewien.

      Granica pomiędzy snem a jawą niebezpiecznie się zacierała. Nie potrafił jednoznacznie określić, czy bardziej realne jest to, że w nocy z piątku na sobotę chciał udusić swoje dzieci za hipnotyczną namową swojej nieżyjącej studentki, czy to, że w sobotni wieczór stał z Durkaczem na ulicy Kostrzewa, dowiadując się, że jego inny sen był niczym innym, jak transmisją prawdziwych wydarzeń.

      Wstał, włożył spodnie i wyszedł na korytarz. Plecaczek, który miał ze sobą w Wyrębach, leżał tam, gdzie go zostawił poprzedniego wieczoru. Czy to już dowód? Może. Kosmala sięgnął do środka i wyjął aparat fotograficzny. Licznik wskazywał siedem wykonanych zdjęć. O ile sobotnie wydarzenia miały miejsce, to wszystko by się zgadzało, ponieważ naciskał spust migawki kilka razy. Być może pięć.

      – Jeśli dojdą do tego zdjęcia wykonane przez Marka, to wychodzi siedem – mruknął. Zaraz potem parsknął nerwowym śmiechem. – Brawo, panie profesorze. Umie pan dodawać do dziesięciu.

      Spojrzał na lekko zabłocone na drodze w Wyrębach buty. Zastanawiał się, jakiego dowodu jeszcze mu potrzeba. Paragon ze stacji paliw w Łęcznej? Proszę bardzo, jest w portfelu. Data wydania paragonu? Wczorajsza. Godzina? Też się zgadza.

      Zmiął w dłoni rachunek i poszedł do kuchni, by go wyrzucić do kosza na śmieci, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Usiadł przy stole, oparł łokcie o blat i schował twarz w otwartych dłoniach.

      Miał już pewność, że był poprzedniego dnia w Wyrębach. Wiedział, że Haryniak zginął, a następnie wystąpił w roli dania głównego podczas nocnej uczty. Czy jednak mógł mieć pewność co do tego, kto połasił się na mięso z Waldka? Skoro wszystkie pozostałe elementy nocnego koszmaru wystąpiły w rzeczywistości, to czy faktycznie Marta Wieczorak wstała z grobu i razem z wilkiem, który ją wcześniej zagryzł, wyruszyła na polowanie w czasie pełni?

      – Cześć, profesorku! – Z zamyślenia wyrwał go wesoły głos Danusi. – Mam nadzieję, że dziś masz lepszy humor niż wczoraj, po powrocie z Wyrębów.

      – Tak, dziś jest już o wiele lepiej – odparł Hubert z udawanym entuzjazmem.

      Danka przez chwilę przyglądała mu się

Скачать книгу