Скачать книгу

Marku, a następnie przełożył najpotrzebniejsze rzeczy z teczki do niewielkiego plecaczka. Przez moment zważył w dłoni canona, po czym zdecydował, że aparat także zabierze ze sobą.

      4

      Było pięć po pierwszej, gdy Hubert minął granice Lublina. Spodziewał się, że o tej porze w sobotę miasto nie będzie zakorkowane, i nie przeliczył się, chociaż w obliczu trwającego weekendu musiał na pokonanie odcinka do rogatek miasta poświęcić nieco więcej czasu, niż przewidywał. Wielu spragnionych wypoczynku na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim mieszczuchów chciało skorzystać ze sprzyjającej aury, jaką zaskoczył wolny od pracy dzień i drogi wylotowe nie świeciły pustkami.

      Mijając kolejne miejscowości, Kosmala zastanawiał się nad złożonością ludzkiego umysłu. Wciąż miał gdzieś z tyłu głowy niepokojący sen, który przypomniał sobie o poranku w łóżku, ale wraz z upływem godzin ta wizja wydawała się coraz mniej wyrazista. Zwłaszcza że od momentu zaczęła ją zastępować druga, bezpardonowo rozgaszczająca się w umyśle Huberta. Upadający portfel, przerażona Ewa, jej paniczna ucieczka z Wyrębów oraz rozpaczliwy manewr ominięcia wilka w Kostrzewie. A potem Waldek Haryniak i Marta, która postanowiła po własnej śmierci zemścić się za doznane za życia krzywdy, jednocześnie szukając pomocy dla siebie i swojego nienarodzonego dziecka.

      Przywołanie w pamięci wszystkich szczegółów tego drugiego snu zajęło Hubertowi około dwóch godzin, ale teraz już miał go przed oczyma, z najdrobniejszymi szczegółami. Mógł go odtwarzać od dowolnego momentu, zatrzymywać, cofać czy przewijać do przodu, w taki sposób, jakby wszystko było nagrane na kasecie VHS. Oczywiście nie zakładał, że ostatniej nocy wszystko odbyło się dokładnie tak, jak w nocnym koszmarze, jednak od czasu, gdy poznał Durkacza oraz wiele jego tajemnic we śnie, a dopiero później po raz pierwszy z nim rozmawiał, Kosmala nie mógł lekceważyć śnionych przez siebie wizji.

      „Nieważne, czy to zdolności odziedziczone po stryjence, czy takie, które pojawiły się samoistnie – myślał, dojeżdżając do Kostrzewa. – Pewnie u Ewy i Mikołaja wszystko jest w najlepszym porządku, ale powinienem to na wszelki wypadek sprawdzić. Zwłaszcza że jestem też trochę ciekaw postępów prac związanych z budową ich nowego domu, a poza tym krótki wypad za miasto w tak fantastyczną pogodę jeszcze chyba nikomu nie zaszkodził…”.

* * *

      Kiedy rano okazało się, że chłopcom nic nie jest, Hubert poczuł ogromną ulgę i podobnie było, gdy przejeżdżał przez Kostrzew.

      Nic nie wskazywało na to, aby minionej nocy zdarzyło się tu coś nadzwyczajnego, a zalana wczesnojesiennym słońcem wieś nie różniła się niczym od tych, które Kosmala mijał po drodze.

      Dojeżdżając do głównego skrzyżowania, zahamował przed przejściem, by przepuścić wchodzącego na nie listonosza. Ubrany po cywilnemu urzędnik pocztowy rozpoznał kierowcę i odruchowo uchylił kaszkietu, jednak zaraz potem przyspieszył kroku, jakby w obawie, że może zostać zagadnięty przez „tego z Wyrębów”.

      „Zawsze będę tu obcy – pomyślał Hubert, ale nie wzbudziło to w nim ani żalu, ani innych negatywnych emocji. – Trudno się dziwić miejscowym, że będę się im kojarzyć z niepokojącymi wydarzeniami ostatniego roku. Jaszczuk, Marek, rozgrzebana mogiła, potem Marta i do kompletu jeszcze udane polowanie na wilka, zapoczątkowane dzięki przekazanym przeze mnie Durkaczowi informacjom. Założę się, że tutejsze dzieci straszone są czarną terenówką, a nie wołgą…”.

      Z tyłu zabrzmiał krótki klakson. Kosmala opuścił szybę, wystawił przez okno rękę w przepraszającym geście i ruszył przed siebie. Kilkadziesiąt sekund później, lekko zwalniając, przejechał obok miejsca, które w nocnym koszmarze było areną nierównej walki, przegranej przez Waldka Haryniaka, a potem, gdy nie zauważył niczego nadzwyczajnego, dodał gazu.

      „Trzeba się pozbyć tego domu po Marku – myślał, mijając ostatnie zabudowania Kostrzewa. – Może wtedy wreszcie skończy się to całe szaleństwo…”.

* * *

      Jak większość kierowców, Hubert zwykle rozluźniał się, gdy prawie był już u celu podróży. Podobnie było tym razem i niewiele brakowało, aby doszło do nieszczęścia.

      Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Kostrzewem a Wyrębami zza zakrętu wyskoczył pędzący z naprzeciwka volkswagen garbus. W tym miejscu las był gęsty, słoneczny blask ledwie przeciskał się przez bujne korony drzew, a na dodatek zbliżające się auto nie miało włączonych świateł, wskutek czego nawet przy maksymalnej koncentracji Kosmala miałby problem, żeby zareagować odpowiednio wcześnie. Nie był zbyt wytrawnym kierowcą, więc gdy zobaczył, co się dzieje, po prostu wcisnął hamulec z całych sił, zamknął oczy i modlił się w duchu, żeby wyjść cało z opresji. Leśny trakt nie był w tym miejscu na tyle szeroki, by mogły się wyminąć dwa auta, więc nie pozostało już nic innego, jak tylko czekać na uderzenie.

      Opel sunął przez jakiś czas po drodze, po czym zatrzymał się, lecz nie towarzyszył temu odgłos wypadku. Hubert spojrzał przed siebie, a gdy zobaczył tylko pustą drogę, popatrzył też w lusterko wsteczne.

      Nic.

      Zaczerpnął głęboko haust powietrza i wypuścił je ze świstem, czując, jak świat wiruje mu przed oczyma.

      – Co to, do kurwy nędzy, było? – wyszeptał.

      Przez otwartą szybę dobiegł do niego odgłos chrząknięcia. Przekręcił głowę, a potem aż drgnął.

      Tuż obok stał czarny garbus. Jego kierowca siedział nieruchomo i pustym wzrokiem wpatrywał się gdzieś przed siebie. Krew odpłynęła z jego twarzy, co w połączeniu z mocną opalenizną dawało koszmarny efekt.

      – Mikołaj…? – odezwał się niepewnie Kosmala. Znajomego Ewy łatwiej było w tym momencie poznać po charakterystycznym samochodzie.

      Soroczyński powoli przekręcił głowę w lewo. Nagle gwałtownie zamrugał i potrząsnął czarnymi włosami, które sięgały mu do ramion, a później skoncentrował wzrok na Hubercie i powiedział:

      – Zdaje się, że całe życie właśnie przed chwilą przeleciało mi przed oczami. Chyba muszę wysiąść. Mógłbyś podjechać trochę do przodu? Nasze auta stoją tak blisko siebie, że nawet nie dam rady uchylić drzwi…

      Kosmala spełnił prośbę, a potem wysiadł z frontery i na miękkich nogach podszedł do volkswagena. Soroczyński opierał się o krawędź dachu, co wyglądało dość niecodziennie, ponieważ przy jego wzroście musiał się w tym celu dość mocno pochylić.

      Po chwili, gdy już obaj trochę ochłonęli, Mikołaj wyprostował się i mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

      – Już myślałem, że albo mam jakieś omamy, albo spotkałem samochód widmo – powiedział Hubert, zadzierając głowę.

      – Na szczęście pobocze jest tu dość szerokie i mogłem uciec – odparł Soroczyński, lekko się uśmiechając. – Dobrze, że nie wpadłeś na ten sam pomysł.

      – W takich podbramkowych sytuacjach za kierownicą przeważnie mnie paraliżuje, ale może nie mówmy już o tym. Ostatnio przez parę dni padało. Ciekaw byłem, czy udało się wam ruszyć z robotą, więc pomyślałem, że zrobię sobie popołudniowy wypad do Wyrębów.

      – Na szczęście nam pogoda dopisywała. – Mikołaj spojrzał w niebo i przymknął lekko oczy. – Zalaliśmy fundamenty i ławę. Ekipa wyjechała wczoraj wieczorem do domów na weekend, ale w poniedziałek działamy dalej. Sprawnie to idzie.

      – Naprawdę? – zdziwił się Kosmala. – W takim razie mieliście sporo szczęścia. Śledziłem prognozy i podawali, że na całej Lubelszczyźnie pogoda była

Скачать книгу