Скачать книгу

nie ma nawet śladu rany. Początkowo się ucieszył, ale potem zaczęły Huberta męczyć wątpliwości.

      „A jeśli ona naprawdę mnie tu przyprowadziła i jej plan pokrzyżowało to, co nagle powiedział Michał? Zadrapanie na piersi niby pamiętam dokładnie, ale przecież mogło mi się coś przywidzieć, bo światło tutaj jest słabe i może to był tylko jakiś cień?”.

      To były już kolejne pytania, na które nie znajdował odpowiedzi. Ale najbardziej przerażało go jeszcze jedno: „A co będzie, jeśli następnym razem żaden z chłopców nie wybije mnie z hipnotycznego transu…?”.

* * *

      Siedzieli przy kuchennym stole, gdy Hubert opowiedział Danusi o tym, że w nocy z piątku na sobotę w Kostrzewie młody mężczyzna został rozszarpany najprawdopodobniej przez jakieś dzikie zwierzę lub zwierzęta.

      – Ot i cała historia – skończył Kosmala, patrząc w zalęknione oczy swojej żony. – Nie chciałem ci o tym na razie mówić, bo to pewnie robota jakiejś sfory zdziczałych psów. Najprawdopodobniej wkrótce je znajdą, wyłapią i uśpią. Albo myśliwi je odstrzelą.

      – A czy to możliwe, że to były wilki?

      – Skąd ci to przyszło do głowy? – Hubert niespokojnie poruszył się na krześle.

      – Wydaje mi się, że kiedyś coś wspominałeś… O jeleniach, wilkach i łosiach, zdaje się… że mogłyby się wystraszyć naszych dzieci, gdybyśmy tam pojechali.

      – To było w żartach. – Machnął lekceważąco ręką. – Zresztą, jak wiadomo, wilki prawie nigdy nie atakują ludzi.

      – Prawie. – Mówiąc to, Danka wycelowała palec wskazujący w męża. – Powinieneś mnie informować o takich rzeczach. Zwłaszcza że jesteśmy akurat w momencie, gdy ważą się losy decyzji w sprawie tego domu po Marku.

      „A więc już nie naszego, jak jeszcze niedawno…” – pomyślał Hubert, a głośno powiedział:

      – To jednorazowy incydent, o którym poza rodziną Waldka Haryniaka niedługo nikt już nie będzie pamiętał.

      – Wiesz, jak się nazywał? – zdziwiła się Danusia.

      – Tak. Durkacz mi powiedział. – O mały włos nie wspomniał, że chodzi o narzeczonego jego byłej studentki. W ostatniej chwili ugryzł się w język. – No więc właśnie dlatego, że jeszcze nie zdecydowaliśmy, co zrobimy z naszym domem w Wyrębach, nie powinniśmy pozwolić, aby miało na to wpływ jakieś incydentalne zdarzenie.

      Danka pokręciła głową.

      – Nie jestem małym dzieckiem, Hubert – powiedziała z wyrzutem. – I, proszę cię, nie traktuj mnie tak, jakbym nim była.

* * *

      W nocy z soboty na niedzielę Hubert długo jeszcze samotnie siedział przy kuchennym stole. Dwa razy już miał wstać, pójść do sypialni i powiedzieć Dance wszystko, od początku do końca, jednak wycofywał się w obawie o jej reakcję. Niewykluczone, że by mu uwierzyła, jednak lęk przed tym, iż stanie się inaczej, była wręcz paraliżująca.

      Otwierając trzecie piwo, Kosmala pomyślał o trzecim punkcie swojego planu.

      Benek

      Nie tak dawno temu solennie sobie obiecywał, że jeśli wydarzy się coś na tyle niewytłumaczalnego, aby uprawdopodobniło wersję Dobrowolskiego i Marka, to zwróci się o pomoc do Bernarda Woźniaka. Myślał o tym w kontekście faktu, iż nie otrzymał w porę wyraźnego sygnału SOS od swojego przyjaciela, w ubiegłym roku walczącego w Wyrębach o przetrwanie (a może sam nie był wystarczająco na tego typu sygnały wyczulony). Tak czy inaczej, Marek Leśniewski spoczywał teraz w grobowcu na firlejowskim cmentarzu, a Hubert nie zamierzał pójść w jego ślady.

      Nie miał na razie pojęcia, w jaki sposób w ogóle rozpocznie z Benkiem rozmowę na temat demonów, które ujawniły swoją moc w okolicach Kostrzewa, ale już samo postanowienie, że podejmie taką próbę, dodało mu otuchy. Również dlatego, że w takiej sytuacji realizację czwartego punktu planu mógł uzależnić od rozwoju wypadków i reakcji, a także ewentualnych rad policjanta, którego od dawna miał za swojego oddanego przyjaciela.

* * *

      Pobyt na gwarnym i ludnym basenie w pogodne wrześniowe przedpołudnie zdawał się przeciwieństwem samotnego przebywania w cichej kuchni o północy, ale gdy Hubert przypomniał sobie moment, w którym skończył ostatnie piwo i wstał, by opłukać butelkę, przeszły go ciarki. Rozmasował gęsią skórkę na przedramionach i spojrzał w stronę kolejny raz przemierzających dwudziestopięciometrowy dystans chłopców, ale na niewiele się to zdało.

      Ciągle to czuł. Tę obawę, że nie jest w kuchni sam, i niemal zwierzęcy strach przed położeniem się spać; przed kolejnym koszmarem oraz następnym pełnym niepokoju porankiem.

      Jednak ostatniej nocy nic mu się nie śniło.

      11

      Wracając z basenu, rodzina Kosmalów wstąpiła do marketu, na niedzielne zakupy. To był następny element wyprawy, który pomógł Hubertowi zrobić krok w stronę względnej równowagi. Nigdy nie lubił sklepowych tłumów i kolejek przy kasach, ale tym razem zazwyczaj irytujący harmider miał w sobie coś kojącego, pozwalał nabrać dystansu i nieco wytłumić niepokój.

      Wrócili do mieszkania przed trzynastą.

      Danka krzątała się po kuchni, rozpakowując siatki, a Hubert pomagał uporządkować mokre rzeczy po basenie, gdy w korytarzu rozległ się dzwonek telefonu.

      – Dzień dobry panu – usłyszał w słuchawce Kosmala. – Tu Durkacz Józef mówi. Z Kostrzewa.

      – Dzień dobry, panie Józefie.

      – Kiedyś dał mi pan numer, to dzwonię. Nie przeszkadzam w niedzielę?

      – Nie, skąd.

      – To dobrze, to dobrze… – Głos Durkacza trochę drżał. – Wie pan, tak sobie pomyślałem, że zadzwonię, bo… – Gospodarz nagle zamilkł, a potem kontynuował bardziej zdecydowanie, jakby podjął decyzję o tym, co przekaże Hubertowi. – Bo po pierwsze, to z tego wszystkiego wczoraj żeśmy się nie umówili na tę wycinkę drzew w sadzie i dostawę drewna na opał.

      – A tak, faktycznie. – Kosmala spojrzał na wiszący przed jego twarzą kalendarz. Odruchowo policzył, kiedy wypadnie nów i biorąc też pod uwagę swoje zajęcia dla studentów zaocznych, obwieścił: – Czy mogłaby to być sobota, dwunastego października?

      – Może być. Będę z samego rana, nawet jak będzie padać.

      –To świetnie, jesteśmy umówieni. Ale chyba jeszcze o czymś chciał pan mi powiedzieć?

      – No, chciałem. To było po pierwsze. A po drugie… Wie pan, wczoraj późnym wieczorem do baru zaszedł komendant Kościuk. Prawie nigdy nie przychodzi, ale wczoraj był. Wypił parę głębszych i wie pan, co potem powiedział?

      – Co takiego?

      – Że tam, przy tym, co zostało z Haryniaka, nie było żadnych śladów. Powinno być wytłuczone dookoła, ale to coś, co załatwiło Waldka, nie zostawiło ani odcisków butów, ani łap. Sprawdzili bardzo dokładnie cały teren. Policja i prokurator są w kropce, proszę pana. Tak sobie pomyślałem, że może by pan chciał to wiedzieć.

      Hubert przez jakiś milczał, trawiąc uzyskane informacje.

      – I co mówią ludzie? – zapytał wreszcie. – Bo pewnie jakaś teoria już krąży po Kostrzewie.

      – To, proszę pana, nie żadna teoria. Wszyscy tutaj są przekonani, że to

Скачать книгу