Скачать книгу

część swojej przeszłości i ten fakt wywołał u mnie uczucie zerwania więzów jednym cięciem, niemal uczucie pustki.

      Wrażenie dziwne, przyprawiające wręcz o zawrót głowy: dokąd zatem idzie teraźniejszość, gdy staje się przeszłością? Gdzie jest przeszłość w chwili, gdy cokolwiek przestaje się objawiać? Pytanie o czas w kategoriach przestrzennych zawsze powoduje swoisty umysłowy ambaras. Gdy połączy się pojęcia, które zwykle pozostają od siebie oddzielone, brzmią one jak topologiczne prowokacje. Na pytania takie odpowiada się wymijająco, przypisując przeszłości ontologię płynną, ambiwalentną, w pół drogi między realnością i nierealnością. Przeszłość miałaby być nierealna dlatego, że jest dosłownie odłączona od teraźniejszości, która zajmuje jedyne miejsce bytowania rzeczywistości: przeszłość byłaby z definicji martwa, zdeklasowana na poczekaniu przez to, co nastąpiło po niej. Ale czy, przeciwnie, fakt, że była teraźniejszą i zajmowała jedyne miejsce, w którym mieszka rzeczywistość, nie czyni przeszłości po wiek wieków rzeczywistą, nawet jeżeli w końcu znikną i pamięć, która ze zmiennym powodzeniem ją przechowuje, i dokumenty zaświadczające, że kiedyś istniała? Czy rzeczywistości nie wystarczy, że raz była rzeczywista, by pozostać taką na zawsze, także wówczas, gdy upływający czas wyrzuca ją poza nawias rzeczywistości teraźniejszej? W ten sposób udaje się powiedzieć o przeszłości to, że się w dosłownym sensie unicestwiła i że jest definitywnie nieśmiertelna. Zgrabny przyczynek dialektyczny…

      W ciszy Mettmenstetten bez ostrzeżenia znów wychynęło pytanie o czas, a przecież myślałem, że je załatwiłem, pisząc Les Tactiques de Chronos, a potem Le facteur temps ne sonne jamais deux fois. Wychynęło jednak w zupełnie innej postaci. Czyżbym się pomylił? Czy wziąłem się za ten problem od złej strony? W jednej chwili, o której mogę powiedzieć, że była wiecznością, zrozumiałem, że sposób, w jaki fizyka przyswoiła sobie czas, opiera się być może na semantycznym przypadku. Na zwykłym wyborze słowa, zarazem kontyngentnym i arbitralnym.

      W roku 1990 niepokojąca diagnoza medyczna zawiesiła mi nad głową miecz Damoklesa. Tkwił tam przez miesiąc, dopóty, aż operacja chirurgiczna pozwoliła mi się go pozbyć. Przez cały ten miesiąc mój stosunek do czasu pozostawał zaburzony, choć na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zamiast uwijać się jak w ukropie, szczelnie zapełniać terminarz, intensywnie oddawać się temu, co nadchodzi, skupiłem się na tym, co czułem się w powinności zrobić – a konkretnie na pisaniu tekstu, który stał się moją pierwszą książką – a od czasu do czasu przechodziłem na wyborny wikt przemijającej chwili: wszystko, prawie wszystko, nawet zwykła obecność zwykłych rzeczy, stawało się w moich oczach prawdziwym wydarzeniem.

      Tak osobliwe doświadczenie mogło jedynie doprowadzić mnie, już ex post, do pytania o naturę czasu, tego fluidu, o którym powtarzamy, że przenosi wszelkie obiekty, uszkadza istoty i rzeczy, przeżera nawet najtwardsze skały, czasem ulepsza społeczeństwa, a częściej wina: czy czas jest taki, jak opowiada o nim nasz język? Jak według siebie postrzegamy go lub przeżywamy? Jakim opisują go fizycy? Oczywiście przede mną te same pytania aż do obsesji stawiał sobie Einstein. W pełni uświadomiłem sobie powagę paradoksu, który od tamtej pory nie przestał mną wstrząsać: o ile słowo „czas” nie nastręcza żadnych trudności, gdy wprzęga się je w szybką kolej zwykłego zdania, o tyle staje się kłopotliwe, gdy tylko wycofa się je z ruchu w celu oględzin; zaraz po oddzieleniu od otaczających je wyrazów, po wyjęciu ze słownego strumienia, w którym je umieściliśmy, zmienia się w zagadkę i staje straszliwą udręką dla myśli. Czym właściwie jest czas? Szczególną substancją? Czy istnieje sam przez się? Czy zależy od nas? Czy jest wytworem świadomości? Dyskusja o tych sprawach jest tym trudniejsza, że nasze myślenie o czasie w dużej mierze wynika ze stosunku, jaki z nim utrzymujemy, a zatem pada ofiarą nadużycia językowego: „W ogóle rzadko posługujemy się słowami w sposób zupełnie ścisły, częściej mówimy nieściśle”, mówił już św. Augustyn w Wyznaniach. Polisemia słowa „czas” wzrosła w ciągu wieków tak bardzo, że służy ono teraz do określania zarówno następstwa, jednoczesności, długości trwania, zmiany, stawania się, pilności, oczekiwania, zużycia, prędkości, starzenia się, jak i pieniędzy lub śmierci. To ewidentnie za dużo jak na jedno słowo. Korzystając z tego, że zdrowienie ciała czyniło mój umysł dostępnym, powziąłem pomysł semantycznego oczyszczania.

      Ale jak je przeprowadzić? Od jakiej wyjść podstawy? Uważałem wówczas, że fizyka, tak skuteczna odkąd matematycznie uchwyciła czas i wplotła go w swoje równania jako parametr, powinna umożliwić „oczyszczanie sytuacji werbalnej”, by zacytować Paula Valéry’ego. Dlatego długie lata spędziłem później na próbach odcyfrowania i przetłumaczenia tego, co najbardziej fundamentalne równania fizyczne powiedziałyby o czasie, gdyby mogły faktycznie (o nim) mówić, a to z kolei przywiodło mnie do uważnej lektury pism ojca względności. Ale tam, na wysokościach miasteczka Mettmenstetten, między kolorowymi huśtawkami i zjeżdżalniami, które odcinały się na tle jasnego, obmytego wczorajszym deszczem nieba, ogarnęła mnie wątpliwość. Równie straszna co nagła wątpliwość co do słów, w których wypowiedziała się rewolucja newtonowska. I nieobecność Einsteina odegrała w tym swoją rolę.

      Każdy wie, że to Newton wprowadził do fizyki zmienną t, którą umieścił w równaniach z zakresu dynamiki i postanowił nazwać „czasem”. Ale po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, jaki tok myślenia i jaka uprzednio przyjęta koncepcja czasu doprowadziły go do takiego wyboru. Na podstawie jakiej wiedzy umiał w tym wątłym bycie matematycznym rozpoznać czas? Logicznie rzecz biorąc, powinien był nazwać go inaczej, bowiem czas fizyczny, który właśnie wynalazł, w niczym nie przypomina tego, co zazwyczaj kojarzymy ze słowem „czas”. Nie ma nawet żadnej własności, które spontanicznie przypisujemy idei czasu: czas t jest zdematerializowany, abstrakcyjny i jako taki nie ma prędkości upływu; nie ma też cech zjawisk temporalnych, które się w nim rozgrywają, tymczasem my mówimy o czasie tak, jakby był z tymi zjawiskami tożsamy; nie zmienia w czasie swojego sposobu bycia czasem, co znaczy, że nie zależy od samego siebie… Czy chodzi tu o prawdziwy czas, czy zaledwie o czas odchudzony bądź niekompletny? Czy może o coś zupełnie innego?

      Stąd wynika pytanie drugie, oszałamiające, owszem, bo mające postać rozumowania kontrfaktycznego, pytanie, którego sobie dotychczas nigdy nie zadałem: co by się stało, gdyby Newton nazwał zmienną t słowem „dyngs”, a może – w dobrej angielszczyźnie – „dinks”? Czy kiedykolwiek przyszłoby komuś do głowy pytać fizyków o ich koncepcję czasu? Poprzestaliby na organizowaniu konferencji w zamkniętym gronie na temat owego „dyngsu” czy „dinksu”, którego rodowód w fizyce sięga XVII wieku; ze swojej strony filozofowie, historycy, socjologowie, psychoanalitycy i inni nadal debatowaliby nad pojęciem czasu, nie musząc martwić się odkryciami fizyków… A o szczególnej teorii względności mówilibyśmy, że zrewolucjonizowała nie naszą koncepcję czasu, ale sposób, w jaki przed jej nastaniem fizycy pojmowali „dinks”. Ustaliła ona, że dinks jest nie bezwzględny, ale względny w stosunku do układu odniesienia, w którym się go mierzy, a nadto związany z przestrzenią, którą Newton mógł nazwać „tenteges”. Współcześni kosmologowie rozprawialiby nie o topologii lub zagięciu czasoprzestrzeni, lecz – z całą powagą – o zagięciu „dinks-tenteges”. Cóż, zupełnie inny świat.

      Czy Einstein kiedykolwiek o tym pomyślał? Ośmielam się sądzić, że tak, ale nie dam sobie ręki uciąć, bo nie czytałem nic, co mogłoby o tym zaświadczać.

      Położyłem się w trawie, żeby poczuć ducha tego miejsca. Z łatwością wyobraziłem sobie Einsteina przemierzającego okoliczne lasy, to zacisze dla samotnych umysłów. Krył się tu często przed nudnymi rozmowami ściągających do hotelu przyjaciół czy bliskich, szczególnie przed ciotką ze strony matki Julie Koch, którą opisywał jako aroganckie monstrum

Скачать книгу