Скачать книгу

to był samochód, co? – zapytała Kopp, znów wypluwając słowa. Chyba pomyślała o tym samym, co Weronika.

      – A czy ja wiem? Nie znam się na tym. Trzeba by zapytać Danielka.

      – Spoko. Ale! Danielka tu nie ma – odparła Kopp ze sztuczną słodyczą. – Opisz jakoś to auto.

      – Ciemne.

      – Ciemne – powtórzyła za Marią Klementyna uszczypliwie. – Okej. No dobra. Bardzo wiele nam to mówi.

      Weronika nie mogła powstrzymać uśmiechu.

      – To był duży i ciemny samochód – powtórzyła Maria. – Już mówiłam, taki terenowy jak ma leśnik. Ale to nie był on. Ktoś inny.

      – Widziałaś kierowcę, co? – indagowała dalej Klementyna.

      – Nie przypatrywałam się – odparła Maria defensywnie. – Skąd niby mogłam wiedzieć, że to ważne? Myślałam, że będziecie rozmawiać o Danielu, a nie znajdować trupy. Ot co!

      – Niech mama się zastanowi – poprosiła Weronika spokojnie. – Pamięta mama coś jeszcze?

      – Wydaje mi się, że tam był kierowca i pasażer. To znaczy wydaje mi się, że ktoś siedział na siedzeniu z przodu obok kierowcy.

      – Czyli to były dwie osoby – powiedziała Weronika w zamyśleniu.

      – Jo. A co się stało temu biedakowi?

      Zanim Weronika zdążyła ją powstrzymać, była teściowa ruszyła żwawym krokiem w stronę zamordowanego chłopaka.

      – O mój Boże – wykrztusiła i przeżegnała się kilkakrotnie. – Przecież on jest cały pokiereszowany. I te kurze łapki zamiast rąk i stóp. Kto mógł coś takiego zrobić? Co się dzieje z tym światem? A ten aparat fotograficzny?! Ktoś chciał mu robić zdjęcia? Przecież tak nie wolno!

      – Nie sądzę, żeby ten człowiek się przejmował, co wolno, a co nie wolno, mamo – odparła Weronika delikatnie. – Pamiętasz może cokolwiek więcej na temat tego samochodu? Oprócz tego, że był ciemny i terenowy? To może być ważne.

      – Nie. Przecież mówię.

      Weronika odwróciła się do Kopp.

      – Nie skończyłam ci opowiadać, ale ta pisarka mówiła mi, że śledziła ją właśnie terenówka – wyjaśniła Klementynie. – A właściwie SUV. Może to ten sam… Mamo, czy ten samochód to był taki naprawdę terenowy, czy taki bardziej elegancki?

      – Nie wiem. Nie znam się. Chyba był ładny.

      Weronika westchnęła. Nie wiedziała, jak przekazać Marii, jaka jest różnica pomiędzy autem terenowym a SUV-em, żeby mogły zdobyć choć trochę więcej konkretów. Tymczasem była teściowa wyciągnęła z kieszeni płaszcza paczuszkę herbatników.

      – Zjedzcie dziewczyny – zarządziła. – Trzeba mieć siłę.

      Weronika znów się uśmiechnęła. Maria po prostu nie potrafiła nie karmić wszystkich wokół siebie. Zazwyczaj wytrzymywała nie dłużej niż pół godziny. To chyba było silniejsze od niej. Jedzenie miała zawsze ze sobą, nawet kiedy wydawało się, że nie było gdzie go schować. Potrafiła na przykład ukryć coś w podomce, którą nosiła latem. Aż strach pomyśleć, ile zapasów schowała w ciężkim zimowym płaszczu, który miała teraz na sobie.

      – Ja dziękuję – zapewniła Weronika. Zdecydowanie nie czuła głodu w towarzystwie okaleczonego ciała. Odwróciła się znów do Kopp. – Myślisz, że to może być ten sam samochód, który śledził pisarkę? I że ci ludzie zabili tego chłopaka?

      Kopp wzruszyła ramionami. Wzięła ciastko od Marii, ale nawet nie zaczęła go jeść. Wyglądała na zamyśloną.

      – A skąd ja niby mam wiedzieć, co? To nie mnie pisarka się zwierzała.

      – Ależ to przecież jest ten chłopak! – zawołała nagle matka Daniela, podchodząc bliżej do trupa. Chrupała przy tym zawzięcie herbatnik. Najwyraźniej stan, w jakim znajdowało się ciało, zupełnie nie robił na niej wrażenia.

      – Znasz go, co? – zapytała Klementyna szybko.

      – No kojarzę z gazety. Syn takich ludzi od budowy domów drewnianych. Jak on się nazywał? Beniamin chyba. Beniamin Kwiatkowski. Tak, jestem pewna. – Maria się uśmiechnęła. – Bo wiecie, że u nas trzy rodziny budują te drewniane domy. Kwiatkowscy, Sadowscy i Dąbrowscy. Był o tym cały artykuł w „Prawdziwym Głosie”. I akurat dali zdjęcie tego chłopaka. I mówili tam, że to nowe pokolenie i że ono może doprowadzi do zgody i współpracy pomiędzy trzema firmami. Coś w tym guście. Zapamiętałam go, bo ma te okropne czarne włosy. Ja to nie rozumiem, jak chłopcy mogą farbować włosy. To tak nieporządnie wygląda. Kobiety to co innego. Trzeba o siebie dbać.

      Weronika znów pomyślała o Malwinie Górskiej. Pisarka zamieszkała w drewnianym domu zbudowanym właśnie przez jedną z tych trzech firm. Podgórska nie pamiętała, o którą z nich chodziło. Może to byli właśnie Kwiatkowscy? Tylko dlaczego ich syn leżał teraz martwy tak niedaleko Lipowa? Dlaczego był tu ciemny samochód terenowy, który być może śledził pisarkę?

      – On jest chyba porąbany siekierą – zauważyła Maria. Otarła okruszki z twarzy. – Wy na pewno nie jesteście głodne?

      – Nie – odpowiedziały niemal chórem Weronika i Klementyna.

      – No bo widziałam już takie rany – podjęła Maria. – Kiedyś Chruścik się pokłócił z Borowieckim i tak to się skończyło. Byłam wtedy młodą dziewczyną.

      – Też pomyślałam o siekierze – przyznała Kopp znów zamyślona.

      – Wygląda trochę jak na tym obrazie – powiedziała Weronika. Dopiero teraz przyszło jej to do głowy: – Krzyk Muncha.

      Nie mogła sobie uzmysłowić, gdzie ostatnio widziała reprodukcję tego obrazu. Postać z otwartymi szeroko ustami i rękami uniesionymi wzdłuż twarzy. Absolutne przerażenie. Beniamin Kwiatkowski wyglądał podobnie. Z wyjątkiem tego, że zamiast dłoni miał te groteskowo wyglądające ptasie nóżki.

      – Czekaj. Stop. A to co? – mruknęła Kopp, kucając przy ciele.

      Emerytowana policjantka wyciągnęła komórkę i zrobiła zdjęcie.

      – Co tam masz? – zaczęła pytać Weronika, kiedy znów kątem oka zobaczyła poruszenie.

      To było trochę jak déjà vu sytuacji, kiedy przyszła tu Maria. Tylko tym razem ktoś pojawił się na wąskiej ścieżce, która była przedłużeniem tej, którą dotarły tu z Klementyną. Weronika mimowolnie wstrzymała oddech.

      Stał tam mężczyzna z siekierą. Nawet z tej odległości Podgórska widziała, że narzędzie pokryte było krwawymi plamami.

      ROZDZIAŁ 4

      Zajazd Sadowskiego.

      Piątek, 21 lutego 2020. Godzina 12.30.

      Aspirant Daniel Podgórski

      Daniel wstał z kolan. Mimo że w pomieszczeniu panował taki bałagan, kurze łapki pod kanapą zdawały się zupełnie nie na miejscu. To na pewno nie była część z resztek jedzenia, które wszędzie tu się walało. Nóżki były jakby zaschnięte. Podgórski zamierzał poprosić Ziółkowskiego, żeby je zabezpieczył. Mogły okazać się istotnym dowodem.

      – Nie jesteś tu już potrzebny – powiedział do Łukasza.

      Już jak to mówił, zorientował się, że nie zabrzmiało to zbyt dobrze.

      – Nie no, wielkie dzięki, panie aspirancie – odparł syn, salutując przesadnie.

      – Chodziło mi o to, że nie musisz tego oglądać – uściślił Podgórski. Wskazał

Скачать книгу