Скачать книгу

Naczelnik kilka razy próbował go przekonać do odebrania urlopu. W końcu jednak chyba zrozumiał, w czym rzecz, i wpisywał Danielowi służby do grafiku. Podgórski nie chciał być sam. Nie chciał wolnego. Z tego nic dobrego by nie wynikło. Aż do teraz. Teraz miał wrażenie, jakby zmęczenie w końcu i jego dopadło.

      Zofia otarła napływające do podbitego oka łzy. Drugie było całkiem zapuchnięte. Nawet łza by się nie przecisnęła.

      – Żałuję, że nalegałem, żeby żona zgłosiła to pobicie – mruknął Jakub. Głos mu się łamał. – Najpierw Julia, a teraz ona. Po co ty w ogóle tam akurat poszłaś, kochanie? Dlaczego?

      Daniel widywał już takie zachowanie bliskich w stosunku do ofiary. Z reguły wynikało z tego, że czuli się zupełnie bezradni wobec tego, co się stało. Może powinien był porozmawiać z Zofią sam na sam. A Jakuba przekazać Trawińskiemu.

      No i tak było już rozlane. Poza tym niezbyt mógł dyskutować z naczelnikiem Urbańskim. Szef poprosił, żeby zapewnić Zofii dobre warunki, bo to była jakaś znajoma jego żony. Z tego, co Daniel zrozumiał, kobiety brały udział w jakimś charytatywnym pieczeniu pączków na tłusty czwartek. Nie chciało mu się wnikać, o co chodziło. Przekaz był jasny. Zająć się Dąbrowskimi jak najlepiej.

      – Może pani podać ramy czasowe? – poprosił tymczasem Trawiński.

      – Ramy czasowe? – zdziwiła się Zofia Dąbrowska.

      – Kiedy to się wydarzyło.

      – Nie wiem… Wyszłam z domu chyba koło wpół do dziesiątej. Myślę, że zaatakowano mnie jakieś dwadzieścia minut później. A może punkt dziesiąta. Wrócić zdołałam chyba przed jedenastą. Potem mąż namówił mnie, żebyśmy pojechali do szpitala. Ja wolałam zostać w domu… Nie chciałam niczego zgłaszać.

      Teraz w głosie Zofii pobrzmiewała wrogość. Najwyraźniej wcale nie chciała tu być. Ofiary często nie chciały mówić o zajściu. Wolały zaszyć się w swojej bezpiecznej przestrzeni i nie rozdrapywać ran.

      – Mówienie o takich wydarzeniach wymaga sporej odwagi – powiedział Podgórski, żeby ją pocieszyć. – Jeśli pani o tym opowie, być może dzięki temu zapobiegniemy kolejnym atakom.

      Skinęła głową.

      – Potem pojechali państwo na pogotowie i stamtąd zadzwonili na komendę? – upewnił się Trawiński.

      – Tak – odpowiedział Jakub. – Mój pracownik, Paweł Krupa, chciał nas podwieźć do szpitala, ale pojechałem sam z żoną. Zofia nie chciała obecności osób trzecich.

      Kobieta znów tylko skinęła głową.

      – Gdzie teraz jest Paweł Krupa? – zapytał Daniel.

      Widać było, że Dąbrowscy nadal byli w dużych emocjach. Może warto byłoby porozmawiać z ich pracownikiem. Być może on zapamiętał coś więcej.

      – Pewnie nadal w firmie. Zadzwonić do niego?

      – Jak skończymy, to będę bardzo wdzięczny. Wciągnięto panią do samochodu i co dalej? – zapytał Daniel najłagodniej, jak potrafił.

      – Pobito mnie. Siekierą. To znaczy jej trzonkiem i tym drugim końcem. Tym, który nie jest ostry. Jak to się nazywa? To ma jakąś nazwę, Jakubie, prawda?

      Kobieta odwróciła się do męża.

      – Obuch – wyjaśnił Jakub Dąbrowski. Wyglądał teraz, jakby i on miał się rozpłakać.

      Przez chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu. Daniel zdusił chęć pocieszenia Zofii. Ktoś znów zapukał do drzwi. Zajrzał jeden z dyżurnych, ale Daniel po raz kolejny pokręcił głową, że jeszcze nie skończyli. Najwyraźniej coś się działo. Czyżby w zajeździe odkryto coś jeszcze?

      – Na koniec ukradziono mi naszyjnik – odezwała się Zofia Dąbrowska.

      Jakub popatrzył na żonę zmartwiony.

      – Co to za naszyjnik? – zapytał Trawiński.

      – Taki kamień z dziurką, przez którą był przewleczony łańcuszek.

      – Był wartościowy? – zapytał Daniel.

      Niedawno w zajeździe zginęła kasetka z pieniędzmi. Być może coś jeszcze ukradziono z pokoju Izabeli Pietrzak. Tego dotąd nie ustalili. A teraz kradzież naszyjnika. Daniel nie wiedział w tej chwili, czy to wszystko jest dziełem jednego sprawcy, ale miał przeczucie, że tak może być. Dwa zabójstwa i brutalne pobicie w tak krótkim czasie. I to w środowisku osób zajmujących się budową domów drewnianych. Za dużo tu chyba przypadków.

      – Nie – pokręciła głową Zofia. – Raczej nie. Taki zwykły kamień. To znaczy podobno nazywany jest wiedźmim kamieniem. Bo ta dziurka nie jest wywiercona. Ona powstaje naturalnie. Tak mi mówiła Hanka.

      – Hanka? – zapytał Daniel.

      – Hanna Kwiatkowska. Od niej dostałam ten naszyjnik w zeszłą sobotę.

      – W zeszłą sobotę? – powtórzył policjant. Był ciekawy, czy chodzi jej o spotkanie w zajeździe, o którym opowiadał Robert Janik.

      – Tak. Widziałyśmy się w zajeździe – wyjaśniła Zofia, potwierdzając jego przypuszczenia. – Wtedy mi go dała.

      – Z jakiejś szczególnej okazji?

      – A to ma jakieś znaczenie? – włączył się znów do rozmowy Jakub Dąbrowski. – Chciałbym zabrać żonę do domu. Dużo dziś przeszła.

      – Wszystko może mieć jakieś znaczenie – odparł Trawiński, jakby wyczuł, że Daniel jest już na skraju cierpliwości.

      – To takie prywatne sprawy – powiedziała Zofia Dąbrowska. – Nie wiem, czy powinnam opowiadać?

      – Proszę – zachęcił Daniel.

      – Po prostu chodziło o to, że jeden z naszych pracowników, właśnie Paweł Krupa, jest synem pierwszego męża Hanny. No i dała mi ten naszyjnik za to, że się nim tak dobrze zajęliśmy. Paweł nie chciał z Hanną mieszkać po śmierci ojca. To długa historia. Ale chyba faktycznie chodziło im o naszyjnik, skoro mi go ukradli? Znaczy on był nic niewart, ale…

      – Ukradli? – przerwał jej Daniel. Zofia chyba po raz pierwszy użyła liczby mnogiej. To było przejęzyczenie czy sprawców było więcej?

      – Tak. No bo ich była dwójka.

      – Jest pani pewna?

      – Tak. To byli kobieta i mężczyzna w kominiarkach.

      * * *

      2018

      Ulica Beskidzka.

      Wtorek, 6 lutego 2018. Godzina 17.05.

      Julia Szymańska

      Kiedy Julia Szymańska dotarła w końcu do ulicy Beskidzkiej, zapadał już zmierzch. Ulica to za wiele powiedziane. To była raczej polna droga. Julii ciężko się szło w nie swoich butach. Wysokie kozaki zupełnie nie były w jej stylu. No i były na nią sporo za duże. Miała ochotę zdjąć je z nóg i pójść dalej boso. Wiedziała jednak, że to nie jest najlepszy pomysł. I tak już zmarzła. Musi jakoś dojść na miejsce, a nie ryzykować odmrożenie stóp.

      To był idiotyczny pomysł, żeby przyjeżdżać tu tak wcześnie. Przecież do osiemnastej trzydzieści było jeszcze półtorej godziny. A Julia już z godzinę łaziła po okolicznych łąkach! Gdyby nie zepsuł się jej samochód, mogłaby decydować sama, a tak była zależna. A bardzo tego nie lubiła.

      Poza tym martwiła się tą głupią monetą, ale chyba nic się nie stanie…

      – No nic – mruknęła do siebie.

      Szybko to załatwi. Za robotę dostanie tysiaka i będzie po sprawie.

Скачать книгу