Скачать книгу

Nie szkodzi – powiedziała Anka, chociaż zbladła.

      Zamieniła się w słuch, sącząc kawę, o której zapomniała, że jej nie smakuje. Obrazy z jakiejś innej rzeczywistości wirowały jej przed oczami. Zmuszała się, żeby na nie patrzeć, żeby słuchać monotonnego głosu komendanta, z którego wyparowała nagle cała jowialność i został jedynie suchy konkret. Brakowało tylko prezentacji w Power Poincie.

      – Przysiółek Kamień zamieszkuje około stu pięćdziesięciu Romów. Z grupy – zajrzał do notatek – Bergitka Roma. Co to znaczy, pani pewnie wie lepiej ode mnie. Zasiedlili teren na prawym brzegu Dunajca, na granicy powiatów nowosądeckiego i nowotarskiego. Dostęp do przysiółka prowadzi przez kładkę. Na jego terenie postawiono trzydzieści pięć budynków stanowiących samowolę budowlaną. Mieszkańcy w większości nie wywiązują się z obowiązku meldunkowego, obowiązku rejestracji narodzin dzieci ani obowiązku szkolnego, chyba że są zmuszeni w celu pozyskania zasiłku. Są bezrobotni. Lokalny samorząd wielokrotnie zapewniał im pomoc w postaci kursów doskonalenia zawodowego i organizowania funduszy na remonty z rządowego programu integracji Romów w Polsce...

      Odetchnął i spojrzał w papiery.

      – Nasze siły są regularnie wzywane do interwencji przez lokalną społeczność, zatroskaną zwłaszcza paleniem śmieci. Mieszkańcy Kamienia trudnią się specyficzną utylizacją urządzeń elektronicznych poprzez wypalanie plastikowych elementów w celu odzyskania miedzi. Interweniujemy, ale nic się nie zmienia.

      Odłożył zadrukowane urzędniczą nowomową kartki i spojrzał Ance w oczy.

      – Tam toczy się, proszę pani, konflikt kulturowy.

      Anka kiwnęła głową, przetrawiając ów eufemizm.

      – I nagle – komendant zmienił styl – pojawia się martwe dziecko. Pięciolatek. Pierwsze podejrzenia wskazywały na zgon wskutek choroby układu pokarmowego. Chłopiec – wrócił do raportu – był odwodniony, zanieczyszczony fekaliami, miał pusty trakt pok... Był wygłodzony, jednym słowem. Chłopiec był biały, więc...

      – ...więc nagle wszyscy się zainteresowali. – Uniosła się z krzesła. – A gdy się okazało, że dziecko zostało zamordowane, rzucacie wszystkie, jak pan to ujął, wasze siły na zwyczajowych podejrzanych. Bo przecież, jak wiadomo, Cyganie, przepraszam, Romowie to przestępczość i patologia, tak?

      Komendant popatrzył na nią bacznie.

      – Zwyczajowi podejrzani są tylko w filmach z Humphreyem Bogartem – stwierdził. – A to wszystko nie wygląda tak prosto.

      – A według mnie jestem potrzebna po to, żeby w razie czego policja wypadła lepiej przed mediami, Rzecznikiem Praw Obywatelskich i tymi fundacjami, których tak się pan obawia.

      – Pani Aniu... – Komendant powstrzymał się od sięgnięcia po kolejną delicję i złożył ręce w piramidkę. – Nie ma pani być w tej sprawie ani adwokatem policji, ani Romów. Chcę, żeby była pani raczej adwokatem diabła. Kimś, kto jest w stanie patrzeć z innej perspektywy i zadać pytanie, czy racji nie ma druga strona. Nieważne, o którą stronę będzie chodziło.

      Oboje zamilkli.

      – Tam naprawdę dzieje się aż tak źle? – zapytała ciszej. – Konflikt kulturowy? – prychnęła. – Martwe dziecko, potworna sprawa, ale od razu Human Rights Watch? Fundacja Helsińska? Przecież chyba im tam nie będziecie urządzać pacyfikacji?

      Komendant wstał zza biurka. Spojrzał przelotnie na ekran smartfona i założył ręce na plecach, wyglądając przez okno na urbanistyczny bałagan okolic ulicy Mogilskiej.

      – Pani doktor, źle to się dopiero będzie działo.

       *

      – Uwaga! Wzywa się do zachowania spokoju i nieutrudniania czynności policji – powtarzał megafon. – Uprzedza się, że policja nie ponosi odpowiedzialności za skutki użycia przewidzianych środków przymusu bezpośredniego!

      Głód obserwował spazmującą trzylatkę, która wyrywała się rodzicom, gdy policjant wynosił z jej domu pluszową żyrafę zapakowaną w worek na dowody. Naprzeciwko kolejny z jego ludzi opędzał się przed trzema kobietami, na oko babką, matką i córką, próbując nie pozwolić sobie odebrać pakunku z dziecięcym sweterkiem.

      Podkomisarz zaciągał się e-papierosem tak głęboko, jakby chciał wciągnąć parę w dwunastnicę, i starał się nie myśleć o tym, że patrzy na tragifarsę. Zawiesił wzrok na drobnej młodej kobiecie o czarnych, opadających na czoło włosach. Wyróżniała się w całym tym zamieszaniu. Tkwiła przy drzwiach leżącego nieco na uboczu domostwa, nieruchomo jak figura z kościelnego ołtarza. Tylko raz poruszyła głową, uniosła podbródek, otworzyła ogromne, głęboko osadzone oczy i wbiła spojrzenie w niebo. Niemowlę na jej rękach kwiliło, dwoje kilkulatków tuliło się do jej nóg. Trwała tak bez ruchu, a podkomisarzowi zdało się, że kobieta jest osią, wokół której wiruje cały ten cyrk.

      Skinął na Izę z kryminalnego.

      – Wejdźcie teraz tam – powiedział półgłosem i wskazał kobietę wzrokiem.

      Nie drgnęła nawet, gdy policjanci wchodzili przez antywłamaniowe drzwi, które do krzywej ściany z pustaków pasowały jak krawat do dresu. Szeroko otwarte oczy wciąż kierowała w niebo.

      Może ona się modli? A czy oni w ogóle się modlą? W co oni wierzą? – przyszło do głowy Głodowi.

      – Janusz – zagadnął go policjant w dżinsowej kurtce. – Powoli kończymy. Dwadzieścia dziewięć lokali zrobionych.

      – I jak?

      – Niespecjalnie. – Chłopak poprawił druciane okulary. – Materiałów do analizy mamy tyle, że komendant nie wypłaci się kryminalistyce za nadgodziny, ale nic konkretnego. Za to wystawiliśmy dziewięć mandatów za nielegalne przyłącza prądu, jeden za niebezpiecznie podłączoną butlę gazową. I ujawniliśmy kozę.

      – Słucham? – wymamrotał Głód.

      – Kozę. W chlewiku. Ma klips w uchu, a właściciel...

      – Sławuś. – Podkomisarz popatrzył na niego czujnie. – Co ty mi pierdolisz o kozie w klipsach?

      – Klips, taki weterynaryjny. – Powaga nie znikała z twarzy policjanta. – A właściciel chlewika nie miał na nią dokumentów, więc podjęliśmy czynności zmierzające do ustalenia, czy koza nie pochodzi z kradzieży.

      Głód mocno ścisnął ramię policjanta.

      – Ojczyzna wam tego nie zapomni, młodszy aspirant Sławomir Gaca na tropie kozy. Kozy żeśmy tu przyjechali łapać?! – ryknął. – A sprawdziliście, czy abonament RTV opłacają?

      – O właśnie – dodał niezrażony aspirant. – Tefaueny przyjechały. Stoją za mostkiem i pytają, czy wpuścimy kamerę do osady.

      Podkomisarz zaciągnął się, wypuścił parę nosem i powiedział to wreszcie na głos:

      – Tragifarsa.

      Wtedy dobiegł go skowyt. Nie, nie krzyk, skowyt. Gdzieś, z głębi jakiegoś wnętrza, krzyczało dziecko.

      Odwrócił się. Krzyk dobiegał z domu, przed którym stała nieruchomo drobna Romka.

      Która właśnie teraz zacisnęła powieki.

      Otworzyły się drzwi. Pierwszy wyszedł mundurowy. Za nim Iza. Głód otworzył usta. Wszyscy, i policjanci, i Romowie, w tej chwili zamarli. W ciszy wibrował tylko płacz.

      Płacz trzy-, może czteroletniej dziewczynki, którą policjantka z kryminalnego niosła na rękach. Drobnej, ubranej w czerwone rajtki i białą kurteczkę, dziewczynki o jasnych jak słoma loczkach cherubina.

      –

Скачать книгу