Скачать книгу

Tego ranka w Kamieniu żadne słowo nie mogło wydawać się bardziej nieodpowiednie.

      Na środku osady, w równych odstępach, ustawili się policjanci. Kamizelki taktyczne, ręce na biodrach, dłonie oparte o pałki tonfy, daszki czapek nasunięte nisko na oczy. Posiłki ściągnięte z całego powiatu.

      Wzdłuż ścian domostw stanęli Romowie. W pospiesznie narzucanych ubraniach, pstrych dresach, wyciągniętych piżamach, niektórzy w bieliźnie. Chudzi, drobni, opuchnięci od snu. Dzieci płakały i chowały się w spódnice albo nocne koszule matek. Na twarzach mężczyzn malowała się zapiekła złość.

      Podkomisarz Janusz Głód i umundurowany dowódca oddziału prewencji szli, czując, jak napięcie między tymi biegunami podnosi im włoski na przedramionach. Za nimi, patrząc w ziemię, podążali ubrani po cywilnemu policjanci z wydziału kryminalnego sądeckiej komendy miejskiej i technicy kryminalistyki taszczący swoje walizy.

      Głód się zatrzymał. Pozostali również.

      Z naprzeciwka, środkiem szpaleru, kroczył ku niemu wysoki, postawny mężczyzna. Policjanci prewencji odprowadzali go zaskoczonymi spojrzeniami. Głód poznał go po długich siwiejących włosach i twarzy jakby wyrzeźbionej grubym dłutem w dębinie. To był wójt. Zatrzymał się przed podkomisarzem, gdy najbliższy z policjantów już chciał zastąpić Romowi drogę.

      Mieszkańcy Kamienia umilkli.

      – Na podstawie postanowienia prokuratury w Nowym Sączu... – przemówił podkomisarz donośnym głosem. Podobała mu się cisza, która zapadła. – ...dokonamy przeszukania w każdej z waszych – zawiesił głos, szukając słowa – chałup. Utrudnianie postępowania będzie traktowane...

      Ktoś się odezwał. Gdzieś z boku. W tym ich języku. Odpowiedziało mu kilka innych głosów. Głód zacisnął zęby. Tylko na twarzy wójta nie drgnął żaden mięsień.

      – Poproszę o postanowienie prokuratury na piśmie – oświadczył głośno Rom.

      – Prześlemy – wycedził Głód.

      Znowu ktoś coś powiedział. Znów ktoś się zaśmiał. Ten cholerny język jest podobny absolutnie do niczego, pomyślał podkomisarz.

      – Janusz... – dobiegł go zza pleców cichy głos.

      – Cisza! – warknął Głód w nieokreślonym kierunku. – Nie utrudniać postępowania – dodał spokojniej, zwracając się do wójta.

      – Poproszę o postanowienie prokuratury na piśmie – powtórzył Rom. Znowu jakieś śmiechy. Zbyt blisko.

      Podkomisarz poczuł, jak gdzieś w jego trzewiach coś się niebezpiecznie rozgrzewa. Gdy patrzył na postacie pod ścianami, na stojącego naprzeciw niego wójta, w tyle głowy błądziło mu niebezpieczne słowo: „karykatury”.

      – Powiedziałem, że prześlemy – syknął. – Pismo. Literki na papierze. Poradzicie sobie państwo, prawda? Z czytaniem.

      Wszystko wokół niego nagle zgęstniało. Twarz wójta znalazła się bliżej. Pośród Romów przeszedł syk, który brzmiał jak nóż wysuwający się z rękawa. Syk słów, których nie rozumiał, ale ich sens był jasny. Głód poczuł dreszcz.

      Policjanci prewencji też to poczuli. Widać to było po napiętych mięśniach ich twarzy.

      – Poza tym – dodał mężczyzna – właściciel domu ma prawo być obecny przy przeszukaniu i każdy z nas skorzysta z tego prawa.

      – Jasne, Cygan – rzucił Głód, czując, jak puszczają mu hamulce. – Takiś uświadomiony obywatel? Weteran przeszukań, co? Ile razy policja wchodziła do ciebie po fanty?

      Zaśmiał się. Wójt patrzył mu z bliska prosto w oczy.

      – Właściciel domu ma prawo być obecny przy przeszukaniu – powtórzył głośno, żeby wszyscy go słyszeli. – I każdy z nas skorzysta z tego prawa.

      – Właściciel? – krzyknął podkomisarz. Założył ręce na plecach. – A wy tu jesteście na tym koczowisku, na tej samowolce budowlanej, kurwa, właściciele?

      Wójt nawet się nie skrzywił.

      – Właściciel domu ma prawo być obecny przy przeszukaniu – powiedział jeszcze głośniej.

      – Pod ścianę! – wrzasnął mu prosto w twarz Głód. Wójt dalej stał tuż przed nim. Wzdłuż grupy Romów przeszedł szmer.

      Znajdujący się za Głodem młody policjant w dżinsowej kurtce powiedział coś półgłosem. Podkomisarz odwarknął mu przez ramię.

      – Ale żeby się do nas potem żadni obrońcy praw wszelakich nie przypierdalali, zrobimy tak – zadecydował. – Ty, Cygan, jesteś tu, zdaje się, jakaś szycha? To będziesz reprezentował przy przeszukaniach tych – podniósł wzrok na zgromadzonych pod ścianami – właścicieli.

      Wójt wygłosił kilka niezrozumiałych słów. Zgodny pomruk odpowiedział mu spod ścian.

      – I proszę o sporządzenie protokołów przeszukań – dodał Rom.

      Głód zacisnął szczęki. Za plecami usłyszał kilka chrząknięć. Poczerwieniał. Odwrócił się sztywno.

      – Jak na odprawie – polecił półgłosem policjantom z kryminalnego i technikom. – Sprawdzajcie wszystko, co się wiąże z dziećmi. Zabieramy do analizy kocyki, miśki, ubranka mniej więcej na pięciolatka. Jakby któryś znalazł na czymś blond włos, to wołać od razu. Pytania?

      Milczeli. Nikt nie patrzył mu w oczy.

      – To jazda. I wszy mi nie złapać.

      – Proszę pozwolić mi skończyć. – Komendant sięgnął po ciasteczko. – Dochodzenie w takich warunkach to wędrówka przez pole minowe. Miejscowa policja świetnie zna teren, ale ma ze społecznością w Kamieniu na pieńku. Musimy uspokoić sytuację, żeby tam w ogóle dało się pracować.

      Anka powoli pokiwała głową.

      – Jaka jest moja rola?

      – Trzeba pokazać, że mamy kogoś, kto ogarnia całe to multi-kulti.

      – Czyli mam być waszym listkiem figowym? – Zmrużyła oczy.

      – Źle się wyraziłem – zaoponował komendant. – Potrzebujemy konsultanta, kogoś, kto pokieruje miejscowymi, wskaże, jak mają rozmawiać z Romami, albo kto sam z nimi porozmawia. Pomoże do nich dotrzeć.

      Anka po części wyrywała się, żeby się zmierzyć z tym wyzwaniem. Spotkać prawdziwych Romów, a nie tylko czytać opracowania o nich. Spróbować pomóc. Trochę się bała, a nie było przy niej Bastiana, za którym nagle zatęskniła. W ich duecie to on docierał, ujawniał i demaskował z pierwszej linii frontu. Ona trzymała się z boku. Łączyła fakty, odkrywała drugie dno, interpretowała. Jak ma sobie poradzić bez niego?

      – A oni w ogóle nie współpracują – ciągnął komendant. – Nie dociera do nich, że jeśli nie znajdziemy winnego śmierci tego chłopca, to dla sąsiadów winni będą oni wszyscy. Nie pozwalają sobie pomóc, są uparci, zupełnie jak dzieci.

      – Orientalizuje pan – zauważyła Anka.

      – Proszę? – zdziwił się komendant.

      – Nieważne – mruknęła.

      Zapadła cisza.

      – To jak, pani Aniu, zgadza się pani? – Komendant zatarł ręce.

      – Tak, chyba tak, to znaczy... – zaczęła.

      – Świetnie! – Mężczyzna się ucieszył i uniósł ręce, jakby wyobrażał sobie nagłówek komunikatu prasowego komendy wojewódzkiej. – Pani

Скачать книгу