Скачать книгу

kurs na bar. Leniwy beat, śmiechy, pobrzękiwanie szkła zabrzmiały obco.

      Siedział przy barze, schylony nad szklanką. Wyglądał jak zagubiony graphic designer, sales manager albo account executive o dwa drinki za daleko od swojego kubika i open space’u. Uśmiechnęła się do siebie. Nada się. Żeby tylko nie był zbyt pijany, by stanąć na wysokości zadania.

      Podeszła i usiadła na krześle obok niego. Zamówiła drinka i zapłaciła zmiętymi, wilgotnymi banknotami, które zamokły jej podczas ulewy w Karpatach. Barman z koczkiem na czubku głowy wziął je z obrzydzeniem w dwa palce i wydał jej resztę. Chwyciła szklankę i wypiła duszkiem.

      – Mogę? – zapytała, sięgając do miseczki z orzeszkami, która stała naprzeciwko faceta.

      – Jasne – mruknął i obrzucił ją nieobecnym spojrzeniem, zawieszając wzrok na jej sterczących pod bluzką sutkach.

      Łapczywie zjadła garść orzeszków, potem jeszcze jedną. Sięgnęła po następną, widząc kątem oka, jak barman kiwa głową na ochroniarza. Musi działać szybko, zanim ją wyrzucą.

      – Chcesz się pieprzyć? – Uśmiechnęła się do faceta. Miała nadzieję, że zachęcająco.

      Zapowietrzył się. Odsunął się od niej.

      – Pozwalacie tu wchodzić cygańskim dziwkom? – rzucił do barmana. – Myślałem, że to porządna knajpa.

      Ochroniarz otworzył drzwi, puścił jej ramię i popchnął ją w stronę ulicy. Świtało.

      – Nie mam nic do ciapatych, ale to nie miejsce dla ciebie. – Zabrzmiało to prawie przepraszająco. Ochroniarz, grubo po czterdziestce, wyglądał jak emerytowany krawężnik, miał wystający brzuch i posiwiałe włosy. Chociaż była drobna i często brano ją za nastolatkę, mogłaby złamać mu rękę. – Tu chodzą się bawić porządni ludzie.

      Uwieszony latarni chłopak puścił obfitego pawia i zaklął donośnie, wycierając usta dłonią.

      – Nie jestem dziwką. – Poprawiła bluzkę i się wyprostowała.

      – Jasne, a ja jestem agentem ABW. – Ochroniarz się skrzywił.

      Patrzył za odchodzącą dziewczyną i zastanawiał się, co ją tak rozbawiło.

      ROZDZIAŁ 3

      Nie spała.

      Słońce nie wyszło jeszcze nad kopy Beskidu Sądeckiego, nie przebiło się przez las, który nurzał się w ciągnącej znad rzeki mgle. Wilgotny chłód snuł się przez nieszczelne okno i szpary w dachu, ale z chłodem była oswojona, to nie on ją obudził. Nie zbudziło jej też niemowlę śpiące nadzwyczaj spokojnie w spłowiałej gondolce wózka.

      Nasłuchiwała. Za cienką, oblepioną kalendarzami i świętymi obrazkami ścianką trójka dzieci oddychała miarowo. W półmroku kształty dopiero zyskiwały kolory i kontury. Za oknem szemrał Dunajec, spały poranne ptaki, spali ludzie, nawet od drogi nie było słychać aut.

      Ta cisza jest dziwna, pomyślała Regina. Może to ta cisza ją zbudziła.

      Zegar z widokiem Lourdes wskazywał za kilka minut szóstą. Przetarła czerwone oczy. W nocy niemowlę budziło się z płaczem cztery razy, może to dlatego teraz tak grzecznie śpi, że zmęczone. A wcześniej troje starszych nie dawało jej spokoju. Już zasypiała na ich posłaniu, z niemowlęciem w objęciach, a one domagały się bajki. Tej o córce Króla Mgieł.

      Więc opowiadała, jak dawno, dawno temu do Cyganów wraz z lodowatą zimą przyszła piękna dziewczyna o twarzy i rękach jak śnieg i włosach niczym złoto. Zakochał się w niej Cygan imieniem Korkoro, a ona wyszła za niego. I wtedy stało się coś magicznego: jej biała, zziębnięta skóra zaróżowiła się, a włosy stały się złociste jak zboże.

      – Rozgniewało to Króla Mgieł – mówiła z powagą Regina, patrząc na trzy główki wystające spod spłowiałej kołdry. – I gdy pewnego razu Korkoro musiał wyjechać kupić konie, Król Mgieł zesłał mgłę tak gęstą, tak nieprzeniknioną, że wydawało się, jakby noc nastała w biały dzień. Biedny Korkoro nigdy nie wrócił do domu, zagubiony na drugim końcu świata. A Jasnowłosa z płaczem odeszła od Cyganów do pałacu swojego ojca. Jej skóra znów stała się biała jak mgła i zimna. Ale – uśmiechnęła się do maluchów Regina – wśród Cyganów zostały jej dzieci. Jasnowłose dzieci, które miała z Korkoro. I stąd – pogładziła je po czuprynach – wzięli się na ziemi jasnowłosi ludzie.

      Teraz uśmiechnęła się do tej myśli, do tej bajki. Za rzeką ciężkim pomrukiem budziła się droga wojewódzka 969.

      Z zamyślenia wyrwał ją szelest. Zobaczyła kontur drobnej sylwetki czterolatki, ledwie widocznej w mroku złamanym pierwszymi promieniami świtu. Wiatr za oknem poruszył gałęzie, których cienie zafalowały wokół dziewczynki jak czyjeś ręce wyciągające się po dziecko.

      – Dej? – Regina usłyszała jej głos. – To Król Mgieł wrócił?

      Pomruk narastał. Podniosła się i przetarła zaparowaną szybę. Z mgły wynurzał się szpaler czarnych postaci. Z drugiej strony osady, od leśnej drogi, majaczyły kołyszące się na resorach policyjne furgonetki.

      Zerwała się. Błyskawicznie wepchnęła dziecko do izdebki za przepierzeniem, jakby chciała dziewczynkę zasłonić, schować przed światłem poranka.

      Anka przysiadła na biurowym krześle i poprawiła spódnicę.

      – Cieszę się, że wreszcie mam okazję panią poznać, pani doktor. – Sympatycznie wyglądający mężczyzna w mundurze krzątał się przy biurku. – Czytałem państwa książkę. Bardzo pouczające, nawet mówiłem moim ludziom, żeby przeczytali.

      Anka się uśmiechnęła. Szkoda, że Bastian tego nie słyszy.

      – Proszę, ciasteczka dla pani. – Mężczyzna wysypał na talerzyk delicje i włożył jedną do ust. – Może poranną kawkę?

      – Dziękuję. – Anka pokręciła głową. – Wolałabym herbatę.

      Drzwi się otworzyły, zrobiło się zamieszanie i sekretarka wniosła dwie kawy.

      – Z mlekiem? – zapytał komendant.

      – Nie, dziękuję – westchnęła Anka, zła na siebie, że nie upomniała się o herbatę.

      – Tak, bardzo miło, że się wreszcie spotykamy. – Komendant dolał jej mleka do filiżanki. – Szkoda, że w takich okolicznościach.

      Anka zastygła w skupieniu, obserwując, jak mężczyzna gładzi się po łysinie.

      – Pewnie pani słyszała, pani Aniu – Anka się skrzywiła; znali się od piętnastu minut, a komendant już mówił do niej jak Gwizdałowski – o wydarzeniach w Kamieniu.

      – Wiem z mediów – powiedziała. – Martwe dziecko znalezione nieopodal romskiej osady.

      – Tak. I to było białe dziecko... – Zawiesił głos. – Ten chłopiec został zamordowany.

      – A jakie to ma znaczenie, czy chłopiec był biały, czy nie? – rzuciła Anka oskarżycielsko.

      – Niestety ma znaczenie. – Komendant rozłożył ręce. – Ma olbrzymie znaczenie, bo to już nie jest wewnętrzna sprawa społeczności romskiej w Kamieniu, ale sprawa między mieszkańcami, jak pani to ujęła, osady a ich sąsiadami. A te stosunki są już wystarczająco napięte. I jeszcze media: pani Rajchert już wylała na nas wiadro pomyj, a teraz dopiero się rozkręci. Do tego pewnie dołączą zaraz Human Rights Watch, Fundacja Helsińska,

Скачать книгу