Скачать книгу

traciłam kolejny okruszek nadziei. W dzisiejszych czasach nastolatka nie może tak po prostu zniknąć, jest przecież internet, wszędzie kamery… Kiedy dziewczyna znika bez śladu, to wiadomo, że musiało się zdarzyć coś złego. – Wzięła głęboki oddech. – Jak umarła?

      – Prawdopodobnie utonęła. Czekamy na szczegółowy raport patologa.

      – Utonęła w tym zalewie?

      Porter pokręcił głową.

      – Nie… Gdzie indziej. Utopiła się, a potem umieszczono ją w zalewie.

      – Chce pan chyba powiedzieć, że ktoś ją utopił. To nie był wypadek, prawda?

      – Obawiam się, że nie.

      Pani Reynolds wbiła oczy w podłogę.

      – Chciałabym zapytać, czy cierpiała, ale obawiam się, że znam odpowiedź, i nie jestem pewna, czy chcę ją usłyszeć z czyichś ust. Przecież porwali ją kilka tygodni temu. Wiadomo, kiedy utonęła? Wiecie, co ten potwór przez tyle czasu wyprawiał z moją córeczką?

      Nash również opuścił wzrok.

      – Obecnie wiemy niewiele więcej. Mieliśmy nadzieję zdążyć panią poinformować, zanim…

      – Zanim dowiedziałam się z innego źródła? To bardzo szlachetne z waszej strony, ale ci dziennikarze… cóż.

      – Może się pani skontaktować z mężem? Może powinniśmy do niego zadzwonić, poprosić, żeby wrócił do domu?

      Znowu przez dłuższą chwilę patrzyła pustym wzrokiem w przestrzeń, dopóki nie zarejestrowała jego słów. Porter widywał już wcześniej takie odklejenie. W wyniku silnej traumy ludzie czasem oddzielają się nieco od rzeczywistości: obserwują wydarzenia toczące się wokół, ale ich nie przeżywają. Pani Reynolds wygrzebała w końcu komórkę spod koca leżącego na kanapie. Po kilku sekundach powiedziała bezgłośnie „poczta głosowa”, po czym, ze wzrokiem znowu wbitym w ziemię, zostawiła wiadomość:

      – Floyd? To ja. Kochanie, wracaj do domu, proszę. Jest… jest tu policja. Znaleźli ją, naszą małą.

      Rozłączyła się i rzuciła telefon z powrotem na kanapę.

      Trzasnęły tylne drzwi i do salonu wmaszerował mały chłopiec. Zostawił za sobą ślady śniegu na kuchennej posadzce. Był opatulony w granatowy kombinezon, luźną żółtą czapkę, szalik i czarne rękawiczki, nie mógł mieć więcej niż siedem czy osiem lat.

      – Mamo, ktoś zrobił bałwanka u nas w ogródku.

      Pani Reynolds zerknęła na niego i odwróciła się z powrotem do Portera i Nasha.

      – Nie teraz, Brady.

      – Bałwanek chyba jest chory.

      – Jak to?

      – Krew mu leci.

      11

Dzień drugi, 9.12

      Przez jakiś czas Lili była sama, ale teraz już nie.

      Mężczyzna zszedł do piwnicy i od jakichś dwóch minut stał u podnóża schodów, obserwując ją. Trzymał coś w ręku, ale nie mogła wypatrzyć, co to takiego.

      Kiedy w końcu się odezwał, mówił cicho, z namysłem, jakby przećwiczył to, co chciał powiedzieć.

      – Nie wypiłaś mleka.

      Lili rzeczywiście nie wypiła mleka i nie zamierzała go pić. Nie zamierzała jeść ani pić niczego, czym ten człowiek chciał ją poczęstować. Wolała umrzeć z głodu, niż cokolwiek od niego przyjąć.

      – Dlaczego?

      Nie odpowiedziała, owinęła się tylko szczelniej narzutą i wcisnęła w najdalszy kąt klatki.

      – Nie musi być niesympatycznie. Chyba że tego chcesz. Ja osobiście wolałbym, żeby było ci wygodnie i przyjemnie – powiedział. – Nie jest ci za zimno?

      Pod ścianą po jej prawej stronie stała centrala grzewczo-wentylacyjna połączona z bojlerem. Od kiedy się tutaj obudziła, urządzenie na zmianę włączało się i wyłączało, teraz nie wydawało żadnych dźwięków. Wylot z boku urządzenia był skierowany prosto na klatkę i leciało z niego bardzo ciepłe powietrze. Nie zamierzała mu jednak tego mówić.

      – Koniecznie mi powiedz, jeśli zmarzniesz.

      Wyszedł z cienia u podnóża schodów i zbliżył się do jej klatki. Zabawne, pomyślała, jak szybko zaczęła uważać to za swoją klatkę. Gdy w niej siedziała, zdawało jej się, że klatka chroni ją przed zagrożeniem z zewnątrz. Im bardziej się zbliżał, tym większą czuła wdzięczność do metalowej siatki, która ich dzieliła, za poczucie bezpieczeństwa. Sięgnęła do tyłu wolną ręką, wplotła palce w druciane oczka i mocno ścisnęła, czując, jak zimna stal wbija się w skórę dłoni.

      Kiedy mężczyzna znalazł się w plamie światła, miała okazję porządnie mu się przyjrzeć. Jego skóra była niewiarygodnie blada, barwy papieru: wyraźnie widziała siateczkę żył na szyi, płytkie bruzdy na policzkach i czole. Czarna wełniana czapka ciasno przylegała mu do głowy, zakrywając włosy – o ile w ogóle jakieś miał. Niżej były cienkie, ledwie zaznaczone brwi. Gdy tylko zobaczyła jego oczy, od razu tego pożałowała. Tak na nią patrzył, głębokim spojrzeniem zza mętnej, szarej chmury. Miał oczy staruszka, pokryte zaćmą czy bielmem. Przy tym wcale nie wyglądał staro, miał najwyżej trzydziestkę. Te oczy do niego nie pasowały, wyglądały nienaturalnie. Prawe oko zdawało się ciemniejsze od lewego, przekrwione. Lili chciała odwrócić wzrok, ale nie zamierzała dać mu takiej satysfakcji. Nie okaże słabości.

      – Przepraszam za mój wygląd. Chorowałem. Dzisiaj mam jednak dobry dzień. Przysięgam, że to nie jest zaraźliwe. Nie obawiaj się, proszę – powiedział, mocno sepleniąc.

      Lili z całych sił ścisnęła metalową siatkę, z lubością przyjmując ból jako coś, na czym mogła skupić uwagę. Zagryzła zęby i zuchwale wysunęła żuchwę do przodu.

      Mężczyźnie nie domykały się usta. Każdemu wdechowi towarzyszył cichy świst.

      – Wypuszczę cię i będziesz robiła wszystko, co ci powiem. – Zerknął na przedmiot w swojej prawej ręce: paralizator. Lili wiedziała, że te urządzenia nie są zabójcze. Zastanawiała się, jak duży ból sprawiają. Zdoła go odepchnąć, dobiec do schodów i uciec na górę, nawet gdyby ją poraził?

      Lewą ręką wsunął klucz najpierw do górnej kłódki, potem do dolnej, wysunął obie z drzwi i powiesił na metalowym ogrodzeniu. Potem podniósł skobel i otworzył drzwi.

      Lili, wciąż zastygła w bezruchu, z całej siły zaciskała palce na tylnej ścianie klatki.

      – Wyjdź, proszę – powiedział cicho. – Mógłbym cię porazić paralizatorem i wyciągnąć, ale potem musielibyśmy zaczekać, a może nawet zacząć od początku. Najlepiej rób to, co ci mówię.

      Świdrował ją wzrokiem tych mętnych oczu. Na prawej dłoni, tuż przy nadgarstku, miał brudny bandaż poplamiony zaschniętą krwią.

      – Wyłaź, już! – wrzasnął.

      Lili aż podskoczyła i wzięła głęboki oddech.

      – Dlaczego zmuszasz mnie do krzyku? Proszę, nie zmuszaj mnie do tego. Nie chcę krzyczeć. Nie chcę być dla ciebie niemiły. Po prostu wyjdź, żebyśmy mogli zacząć, proszę. Im wcześniej zaczniemy, tym szybciej będzie po wszystkim.

      Nie chciała, wiedziała, że nie powinna, ale zmusiła się, żeby wstać i podejść do tego mężczyzny, do drzwi klatki. Patrzyła

Скачать книгу