Скачать книгу

duchów.

      Sophie parsknęła.

      – A ty jak odnaleziona po latach siostra Willy’ego Wonki.

      – Świetna z nas para. Chodźmy. – Clair pociągnęła za klamkę i wysiadła na chodnik. Śnieg pokrywał ziemię pięciocentymetrową warstwą i nie przestawał padać, zacinał w twarz. Podskoczyła parę razy, czekając, aż Sophie obejdzie samochód. Z ust buchała jej para. Kobiety ruszyły Sześćdziesiątą Dziewiątą Ulicą na wschód, zgarbione brnęły pod wiatr sypiący śniegiem.

      Kiedy przeszły przez Vernon Avenue, Clair się zatrzymała i utkwiła wzrok w jakimś punkcie.

      – Gdybym chciała kogoś porwać, to wygląda mi na niezłe miejsce.

      Wpatrywała się w ciemne tunele pod estakadą, w miejscu, w którym autostrada Chicago Skyway przechodziła nad Sześćdziesiątą Dziewiątą. Trzy pasy ruchu w każdą stronę, każdy około pięciometrowej szerokości, w sumie jakieś trzydzieści metrów od pobocza do pobocza z wąską barierą pośrodku. Chociaż w każdym odcinku tunelu paliły się po trzy lampy, tylko nieznacznie rozświetlały zimowy mrok.

      Clair spojrzała w niebo, wypatrując słońca.

      – O której jest teraz wschód?

      Sophie przechyliła głowę na bok, między brwiami pojawiła jej się zmarszczka.

      – Mniej więcej koło siódmej.

      – Nasza dziewczyna szła tędy wczoraj jakieś dwie godziny wcześniej, niedługo po wschodzie słońca. O ile w ogóle się wynurzyło. Raczej tu pustawo, chociaż tuż przed rozpoczęciem lekcji może być większy ruch. Tak czy inaczej, ktoś mógł tu spokojnie zaparkować, może symulować awarię samochodu i złapać ją, kiedy przechodziła. Stawiałabym na tunel, całą resztę okolicy widać jak na dłoni.

      Dotarły do wjazdu pod wiadukt. Sophie przyłożyła rękę do betonowej ściany.

      – To porządna dzielnica. Ani kawałka graffiti, żadnych śladów obecności bezdomnych. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł tu zaparkować na dłużej i nie zwrócić na siebie uwagi.

      Przeszły chodnikiem pod autostradą, ich kroki odbijały się echem od ścian tunelu. Kiedy znalazły się po drugiej stronie, Sophie wyciągnęła rękę i powiedziała:

      – To jej szkoła.

      Prywatna szkoła Wilcox Academy mieściła się w zaadaptowanym budynku po starej fabryce czy magazynie. Ściany z czerwonej cegły wyglądały jednak tak nieskazitelnie, jakby postawiono je nie dalej niż przed rokiem. Parking przed fasadą szkoły, z napisem „TYLKO DLA PERSONELU”, był pełny. Po drugiej stronie ulicy znajdował się ogólnodostępny parking, z którego prawdopodobnie korzystali uczniowie.

      Clair otworzyła duże przeszklone drzwi i weszły do środka, wypuszczając na zewnątrz falę ciepła.

      – W taką pogodę mam ochotę wskoczyć do auta i pojechać prosto na Florydę.

      – Czym mogę służyć?

      Clair odwróciła się i zobaczyła starszego ochroniarza siedzącego przy stoliku na lewo od wejścia. Kiedy zrobiła krok do przodu, rozległ się dźwięk jakiegoś brzęczyka.

      Strażnik wskazał na drzwi.

      – Wykrywacz metalu wbudowany w futrynę.

      Clair pokazała odznakę.

      – Detektyw Norton z policji Chicago, a to Sophie Rodriguez ze stowarzyszenia Zaginione Dzieci. Badamy sprawę zaginięcia jednej z tutejszych uczennic, Lili Davies.

      Strażnikowi zrzedła mina.

      – Słyszałem o tym w drodze do pracy. Okropnie mi żal tej rodziny. Taka dobra dziewczyna.

      Sophie nieznacznie odwróciła głowę w jego stronę.

      – Zna ją pan?

      Pokiwał twierdząco głową.

      – To mała szkoła, w sumie może dwieście dzieciaków. Codziennie każdego widuję, więc trudno, żebym ich wszystkich nie poznał. Jestem byłym policjantem, pracowałem w Pittsburghu, przeszedłem na emeryturę jakieś sześć lat temu. Jeśli mogę wam jakoś pomóc, jestem do dyspozycji.

      – Co może nam pan o niej powiedzieć? – zapytała Clair.

      – Jak już mówiłem, nigdy nie było z nią żadnych problemów. Zwykle docierała na miejsce koło wpół do ósmej. Większość uczniów przed pierwszym dzwonkiem sterczy na tym parkingu po drugiej stronie ulicy, ale ona nie. Wolała przyjść wcześniej, uniknąć tłoku i spokojnie zdążyć na lekcje. Nie miała zbyt wielu przyjaciół. – Zamachał ręką. – Nie zrozumcie mnie źle, była lubiana, ale trochę introwertyczka. Zawsze było widać, że dużo się u niej w głowie dzieje. Wiecznie zamyślona.

      Sophie wyjrzała przez okno na samochody naprzeciwko.

      – Zabierała się czasem z kimś autem?

      Pokręcił głową.

      – Może i ktoś ją podwoził, ale nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli widziałem ją przed szkołą, to zwykle szła chodnikiem, tak samo jak wy.

      Clair ściągnęła czapkę i szalik.

      – A Gabrielle Deegan? Ją pewnie też pan zna?

      Kącik jego ust uniósł się lekko w górę, ochroniarz potarł się po podbródku.

      – Gabby ma swoje wady, ale w gruncie rzeczy też dobra z niej dziewczyna. Często trzymają się razem, podobno przeciwieństwa się przyciągają.

      – Jak to?

      Rozejrzał się po korytarzu, po czym zwrócił się znowu do nich, zniżając głos.

      – Czasem muszę ją upomnieć. W końcu jestem tu od pilnowania porządku. Ale widzę, jaka jest naprawdę: dziewczyna, która po prostu chce zwrócić na siebie uwagę. Mnie nie oszuka. Nigdy by się do tego nie przyznała, przeciwnie, zapierałaby się ze wszystkich sił, ale ja myślę, że jest tu jedną z najbystrzejszych uczennic. Wydaje mi się, że popisuje się z nudów, a nie dlatego, że taka z niej łobuzica. Kiedyś będą z niej ludzie. A na razie ja tu jestem i pilnuję, żeby trzymała się z daleka od poważnych tarapatów, choć czasem przymykam oko na mniejsze wybryki, staram się to jakoś wyważyć. W każdym roczniku jest przynajmniej jeden taki przypadek.

      – Wie pan, gdzie możemy ją teraz znaleźć?

      – Zadzwonię na górę i poproszę, żeby ktoś ją tutaj przysłał – odparł i sięgnął po telefon leżący na stoliku. – Pilnujcie portfeli i biżuterii – dodał, puszczając do nich oko.

      13

Dzień drugi, 9.14

      Porter i Nash stali w progu tylnego wyjścia z domu Reynoldsów i patrzyli na ogródek.

      Około piętnastu metrów od nich, pod wysoką brzozą w lewym kącie, tkwił bałwan i odwzajemniał ich spojrzenie.

      Czarne paciorkowe oczy lśniły spod cylindra na głowie. Bałwan był ogromny, miał co najmniej dwa metry, może więcej, gruby korpus lśnił kryształkami lodu, do śnieżnej piersi miał przytwierdzoną czerwoną różę.

      Ręce zrobiono z gałęzi, na końcu każdej z nich umieszczono czarną rękawiczkę. W prawej ręce bałwan trzymał trzonek drewnianej miotły. Z prowizorycznych ust sterczała fajka z kaczana kukurydzy, a z białej szyi kapała ciemna krew.

      Ciągle padał śnieg, w powietrzu unosiła się biała mgiełka. Scena wyglądała dziwacznie, bardzo malowniczo. Porter czuł się tak, jakby patrzył na obrazek w książeczce

Скачать книгу