Скачать книгу

żeś pan ją tak wcześnie dorwał? Prototyp?! Widzę, że tablice jakieś zagraniczne. Pewnie handluje pan na Łęknicy. Powodzi się, z tego co widzę.

      Jacob zaklął w myślach. Sięgnął do kieszeni po kostkę, przymknął na chwilę powieki i rzekł:

      – Jakie tam zagraniczne? To przez ten deszcz musiało się panu przywidzieć.

      Mężczyzna cofnął się o kilka kroków i spojrzał na rejestrację.

      – Faktycznie. – W głosie zabrzmiała niepewność. – Czego się nie dopatrzę, to dopowiem – wydukał przepraszająco.

      – A z tą Łęknicą, to nie ma się czym chwalić. Trafiają się lepsze dni. – Puścił do rozmówcy oko. – Kombinuje się, sam pan rozumie. Takie czasy.

      – Rozumiem, rozumiem. A czego tu nie rozumieć?

      Wymienili się uśmiechami.

      – Ile to cudo wyciąga?

      – Sto sześćdziesiąt na niemieckich drogach. Niesamowite uczucie. A pan czym się rozbija, jeśli można zapytać?

      – Fiacikiem, za to dopieszczonym, choć gdzie mu do tego cuda. Sto dwadzieścia, sto trzydzieści maksymalnie, jak z Zielonki się uda rozpędzić przy Bieniowie. Całym autem wtedy trzęsie! Ech, za późno się człowiek dorobił.

      – Jeszcze będzie dobrze – skłamał Brunet. – Zobaczy pan. Najlepiej wciągnąć się w politykę.

      – Tak pan myśli? Młody pan jest, to i polityka lepiej do pana pasuje. Do tego potrzeba nerwów. No nic, idę dalej, bo się do roboty spóźnię.

      – To nie autem do pracy? – zdziwił się Jacob.

      – Fiacikiem to ja w weekendy na rybki albo do znajomych, do Zielonej Góry właśnie. Tak to raczej spacerkiem, dla zdrowia. Dobrze jest rozruszać stare kości i porozmawiać z sąsiadami. Emerytura tuż, tuż, to sobie po kraju pojeżdżę. Dekora zresztą niedaleko, a nie będę samochodu na dworze zostawiał.

      Brunet domyślił się, że wspomniana Dekora to nazwa jakiegoś zakładu pracy. Nie chciał brnąć w nieciekawą rozmowę, żeby nie wykazać się niebezpieczną ignorancją. Niebezpieczną dla sympatycznego staruszka.

      – Miłego dnia – zakończył i otrzymał to samo w odpowiedzi.

      Poczekał, aż miłośnik motoryzacji zniknie mu z pola widzenia, odpalił silnik i przeparkował samochód sto metrów dalej. Po drodze wysłał kostce polecenia. Corsa nabrała kościstości, jeszcze bardziej zubożała na desce rozdzielczej, by na koniec zrzucić z siebie piekące krople starczej śliny.

      – Wybacz, maleńka – szepnął Jacob. – Przez jakiś czas będziesz niezwykle zwykłym fiacikiem. Pocieszę cię, że mnie również czekają zmiany.

      Ciemne i gęste włosy Jacoba wpierw zbladły, a po chwili zaczęły wsuwać się w skórę. Mężczyzna przymknął oczy i czekał na finał transformacji. Do pierwszych zmarszczek szybko dołączyły drugie, lecz twarz ciągle wyglądała promiennie, choć niemłodo. Ramiona uzbroiły się w masywniejsze mięśnie, nogi stwardniały, poszerzyła się klatka piersiowa. Na sam koniec zniknął wąsik oraz zmatowiała odzież.

      – No, wyglądam jak klasyczny Polak. – Wyszedł z auta. – Ale piździ! – Zamarzył o wełnianej czapce.

      Szedł pewnym krokiem po szerokich, kwadratowych płytkach chodnikowych. Mijał co kilka sekund przesmyki prowadzące na kolejne podwórka. Przechodnie mijali Jacoba bez słowa, jeszcze niżej opuszczając głowy, jakby wystraszeni nietypową w tamtych czasach sylwetką oraz brakiem fryzury.

      Przesadziłem – pomyślał Jacob, ale póki co postanowił niczego nie zmieniać. Dane z kostki potrafiły w takich chwilach płatać mu figle. Nigdy nie zapomni akcji w zachodniej Armenii, daleko lub niedaleko od Gyumri z końcówki lat osiemdziesiątych poprzedniego wieku, gdzie dwadzieścia pięć tysięcy ludzi zginęło podczas trzęsienia ziemi. Jacob – z naiwną i zdecydowanie młodzieńczą radością – uwielbiał podróże w niedaleką przeszłość, czym rekompensował sobie upiorność pracy. Tamtym razem niemal zgubiła go brawura i wraz z lekcją historii przyszło tsunami głodu oraz znieczulenie na widok krwi. A przecież zamierzał pozwiedzać tylko Mały Kaukaz, a przy okazji wziąć udział w jakimś ważnym historycznie wydarzeniu!

      Tak, ujrzał wtedy najczystsze zło. Nie spojrzał mu w oczy, ale stanął u jego boku.

      Po wszystkim zraził się jednak do niespodzianek i wymusił na kostce znajomość języków. Postanowił trzymać się już od historii z daleka. Wolał raczej wybiegać w przyszłość, nie tylko marzeniami.

      Ostatnie z podwórek okazało się tym, do którego zmierzał. Rozpoznał je po jaśniejszej elewacji jednego z czterech bloków – po poszarzałej bieli i wyblakłym różu, które pasowały do wspomnień Turowskiej zaserwowanych mu przez kostkę.

      Jacob zwolnił, kiedy mijał klatki schodowe. Przy większości z nich zauważył czarne lub metaliczne kwadraty z masą przycisków. Chłód stali wtopiony w bezduszność betonu.

      Mieli interkomy?! – zdenerwował się w myślach. Sięgnął do wiedzy kostki. Domofony, tak to się nazywało – odkrył z satysfakcją. Czemu nigdy nic nie może się zwyczajnie udać? Wieczne komplikacje.

      Zatrzymał się przy przekrzywionej jarzębinie, odetchnął. Rzucił okiem na kwartet bloków. Pośrodku podwórka grupka dzieciaków obsiadła murek przy piaskownicy. Obserwowali go z bezczelną wręcz ciekawością oraz czymś na kształt podszytego zainteresowaniem niepokoju. Z pewnością przełamał ich wczesnojesienną nudę.

      – Hej, smyki – krzyknął prawie, a w wielu oknach natychmiast pojawiły się zafirankowe cienie. Jacob poczuł, że jest obserwowany. – I jak się sprawują te cacka? – zapytał wystarczająco głośno, żeby zostać usłyszanym także na najwyższych piętrach. Ręką celował w kolejne domofony. – Jak się te – sięgnął znów do pamięci kostki – kasety bramowe sprawdzają? Montujemy takie cuda w Żaganiu.

      – To na ile one kabli chadzają? – Jakiś staruszek z parteru postanowił sprawdzić intruza. – Może nam pan coś więcej o nich opowie?

      – Chodzi panu o żyły kablowe? – Jacob podszedł bliżej. – Wojciechowicz jestem – przedstawił się, czym uniknął odpowiedzi na wcześniejsze pytanie.

      – Mamy tu Wojciechowiczów, mamy. I lubimy. A co pan tak dzieciaki zaczepia? Nieładnie to, nawet w Żaganiu nie uchodzi, a co dopiero w Żarach, w prawdziwym mieście, nie jakimś tam zadupiu.

      – Kto wie więcej, drogi panie, jak nie te szkraby? Wszystko widzą i jeszcze więcej słyszą, a jak ja inaczej towar sprawdzę? Może to nasze, skradzione? Dzisiaj lepiej nie ufać nikomu. Wszyscy kombinują! Kapitalizm, psia mać! Większość pozostała jeszcze w czerwonych czasach.

      – Prawda. – Doleciało z okna. – Mnie te wasze cudeńka nie cieszą, ale tak ponoć bezpieczniej. Lepiej, bo i rowery nie giną, i gówniarzeria nie plącze się po piwnicach. Jeszcze do niedawna wszyscyśmy się tu dobrze znali, ale pojawiają się nowi lokatorzy i żądają zmian. Tylko w tamtym bloku – wskazał na szaroróżową bryłę – w tym dekorowskim, wciąż ci sami ludzie.

      – Czasy się zmieniają. – Jacob podkreślił wypowiedź niskim westchnięciem. – Roboty mam więcej niż włosów pod pachami. Nic tu po mnie. – Machnął na pożegnanie.

      – A pan nie z tych Wojciechowiczów? – Ciekawość wygrała u staruszka z ostrożnością.

      – Z których? Tych ze wschodu? – rzucił cokolwiek.

      – Z żadnego wschodu, panie. Ona księgowa w Dekorze, a on w PKSie

Скачать книгу