Скачать книгу

straszyć gościa. Annwn to Annwn, kraina, a śmierć to śmierć. Nie dziczejmy, proszę, drogi dziku.

      Coś nagle zgrzytnęło, zaszeleściło i trzasnęło. Nie starczyło czasu na świst. Turowski zleciał wraz z grubym, pooranym konarem. Odbił się od odyńca, po czym wylądował pod nogami zaskoczonego Vincenta.

      Po chwili ciszy warchlaki zaczęły zawodzić. Turowski podniósł się, jęknął. Dzik leżał na boku z nożycami i grzebieniem wbitymi o wiele głębiej niż zwykle, bo aż po spękane rączki. Zakrwawiona brzytwa zsunęła się z pleców dzika. Mężczyzna chwycił ją w obolałą dłoń.

      – Pokonałeś Twrch Trwytha. – Da Derga nie ucieszył się, nie zdziwił, tylko spokojnie stwierdził fakt. – Rozejść się! – ryknął na warchlaki, których zawodzenie przechodziło w niepokojące fufnięcia. – Staruszek został pokonany w uczciwej walce. Sami widzieliście! Po obu stronach nie użyto magii, a brzytwę dzierży od teraz Jarosław McSzczepan Turowski. Wszystko ci później wyjaśnię – szepnął do zszokowanego mężczyzny. – To „Mc” znaczyło, że jesteś synem Szczepana. – Puścił oko. – Roznieście wieści po całym Annwn! – ryknął na warchlaki aż te przestały skomleć. – Kiedy dorośniecie, znajdzie się czas na wendetę! A teraz sio! Idźcie podeżreć ściółce żołędzi i rozsiejcie dobrą nowinę. Staruszek skonał. Nadchodzi czas, aby któryś z waszego miotu przejął po nim schedę. No, który zechce zostać Księciem Puszczy? Naszą największą, znaczy się najwspanialszą świnią?! Jacyś chętni? Raciczki w górę!

      Warchlaki przestały fufać. Spoglądały na siebie podejrzliwie i z narastającą agresją.

      – Nie będziecie mi się tu teraz bić! – dokrzyczał Da Derga. – Do lasu! – Zaczął machać rękami. – Żreć, rosnąć i szykować się do pojedynków! Dam wam znać, kiedy i gdzie! Niech wygra najlepszy! – zawołał jeszcze do znikających cieni warchlaków.

      – Nie chciałem – odezwał się Turowski. – Gałąź nie wytrzymała i… Ledwo uszedłem z życiem.

      – Słuchaj, bo nie ma czasu. – Vincent przeszedł do konkretów. – Zdobyłeś miecz, no w zasadzie to brzytwę, ale tu chodzi bardziej o ideę, nie o szczegóły. Coś jak z Arturem, okrągłym stołem i Ekskaliburem, tym jego mieczem światła. Na rycerzy nie licz, bo nie te czasy. Dałem ci za to psa, chociaż strachliwego. Czyli masz broń i możesz pojąć księżniczkę za żonę.

      – Ja już mam żonę! I mówiłeś, że tutaj nie ma księżniczek. I że nie ma życia, a te świnie?! A żołędzie?

      – Nie przerywaj, proszę – powiedział niskim głosem Da Derga. – Z rzeczonej księżniczki faktycznie pozostały… wspomnienia, wraz ze stertą bielejących kości. Ogromna sterta, jak to u półolbrzymek bywa. Wspomnienia też nie należą do najbardziej kolorowych, przynajmniej te moje. Brzytwą golił się natomiast jej staruszek i ciesz się, że nie dane ci było go poznać. Nieprzyjemny typ. Potworne ego! Zapomnij o nich i ciesz się ze zdobyczy. Niech mitologia pozostanie mitologią, czyli słowa precz również i od dzików. Nie jesteśmy przecież w szkole. A żołędzie spadły wieki temu. Nie żyją.

      Chwilę po tych słowach w oddali pojawił się Atos. Wyglądał ostrożnie zza jednego z pni.

      – Możesz wyleźć! – krzyknął do niego Da Derga. – Twój nowy pan ukatrupił zwierza! Mówiłem, że na emigrantach można polegać – rzucił kolejnym kiepskim żartem.

      Pies podszedł, cały czas węsząc. Nie zbliżał się zanadto do truchła.

      – A co ze świniątkami? – szczeknął.

      – Przez jakiś czas pozostaną zajęte sobą. – Vincent puścił do Turowskiego oko. Kolejny raz próbował być bardzo ludzki. – Martwić będziemy się później.

      – Wyruszamy? – Atos spojrzał na Polaka.

      – Też chciałbym to wiedzieć.

      – Tak – rzekł Da Derga. – Wyruszacie. Kierujcie się na południe, aż do mostu.

      – Jakiego mostu? – przerwał mu Turowski.

      – Nie każdą nazwę trzeba znać – zaśmiał się pies.

      – Szczególnie w Zaświatach – zawtórował mu Vincent, przez co Jarek w końcu zrozumiał, że Zaświaty to Annwn.

      Truchło dzika syknęło przeciągle i wsiąkło w korzenie wygłodniałych, nagle groźnie wyglądających dębów, które może i były martwe, ale nie tak, jak Turowski by sobie tego życzył.

      – Smacznego, moje maleństwa! – krzyknął Vincent. – Niech wam pójdzie w żołędzie.

      Turowskim wstrząsnęły dreszcze obrzydzenia.

      – Za mną – szczeknął Atos, szczerząc kły w uśmiechu. – Do mostu Chędożenia!

      Rozdział 5

      Irlandzkie hufce

      Seán zaprowadził dzieci do swojego namiotu. W jakiś, magiczny dla nich, sposób rozpoznał go pośród tysięcy innych, czym zadziwił zagubioną Monikę. Według niej podgniłą, materiałową zieleń zaklęto w trójkątne kształty i rozsypano po okolicy miejscami w rzędach, a miejscami chaotyczniej niż gwiazdy w kosmosie.

      – Pośrodku obozu jest coś na kształt serca, z którego bije energia. – Seán zamyślił się na dłuższą chwilę. – To nasze niezamieszkane miejsce. Nikt nie chciałby czegoś tam zepsuć, na przykład podczas wbijania śledzi. Bajdałej, niedługo zaczniecie czuć rozchodzące się stamtąd fale, a wtedy orientacja w terenie wyda się wam dziecinnie prosta. Warto też zwracać uwagę na najdrobniejsze szczegóły: rozpoznawać ludzi czy drobne symbole okręgów.

      – Symbole okręgów? – Monika nic z tego nie zrozumiała.

      – Nieważne – odrzekł Seán. – Zobaczycie, że wkrótce zaprzyjaźnicie się z najmniejszym ziarenkiem piasku. Obozowisko wydaje się małe w zalewie bezczasu. Małe, nudne, przewidywalne, zapamiętane. Dzięki wam mogę przypomnieć sobie moje pierwsze dni tutaj. – Dygnął w podziękowaniu. – Kraina zdawała się taka ogromna i obca… Wspomnicie kiedyś te słowa.

      Weszli do środka, gdzie nie pachniało zbyt ładnie. W dodatku panował tam podobny nieład, co na zewnątrz. Łóżka stały gdzie popadnie, to samo dało się powiedzieć o rachitycznych, drewnianych stolikach. Żadnych śpiworów czy plecaków pękatych od ciuchów . Na większości prycz leżeli chłopcy zbliżeni wiekiem do Seána. Cisza rywalizowała z bezruchem. Chaos romansował z nowością ubrań.

      Mieszkańcy podnieśli się na widok gości, zdecydowanie z ciekawości, nie ze strachu. Rzucili kilkoma żartami, wymienili nieuprzejmości, po czym zaczęli przybijać piątki Sebastianowi. Niemal każdy powiedział coś o jego aniołkowej urodzie.

      Seán zabrał się do prezentacji:

      – Ten tutaj to Ceudawg. – Wskazał na najbliższego im chłopaka. – Kupa mięśni, ale zwiemy go czasem Tchórzliwcem.

      Śmiech wypełnił namiot.

      – Tam w rogu leży, a raczej śpi i chrapie, sam Sol Osol! Wstawaj Sol! Gość, który potrafi godzinami stać na jednej nodze.

      – Po co? – zapytała Monia.

      – To proste – szepnął chłopak. – Drugiej nie ma.

      Nastolatkowie ponownie ryknęli śmiechem. Monika próbowała zapamiętać dwa obco brzmiące imiona. Ceudawg, Sol Osol? A okazało się, że to dopiero początek.

      – Cała zaspana

Скачать книгу