Скачать книгу

w międzyregałowe alejki. Przyglądał się niemal każdemu opakowaniu z żywnością. Czytał, oglądał, kiwał lub kręcił głową. Pracownicy wzięli go za dziwaka, co nie przeszkadzało mu w ekscentrycznych zakupach. Nawet pomagało, bo uciekali od niego wzrokiem, myślami i ciałem. Wyszedł dopiero po godzinie: z paczką czekoladek, mlekiem w proszku oraz butelką marchewkowego soku. Uśmiechał się. Wrzucił wszystko do samochodu, a następnie powędrował do pobliskiej destylarni. W przyfabrycznym sklepiku zakupił drogą butelkę z czarną etykietą, na której złotem błyszczała dwudziestka jedynka, poświadczająca wiek trunku w momencie opuszczania beczki.

      Oczko, które przyniesie mi szczęście – pomyślał.

      – Wspaniały wybór – pochwaliła ekspedientka. – Musi pan kogoś bardzo lubić.

      – Smak przeszłości – mruknął Jacob. Dokupił najtańszą z firmowych szklaneczek. Nikogo nie lubię – dodał w myślach. Zaczynając i kończąc na sobie.

      – Widzę, że nie na prezent – zażartowała kobieta. Trzy żółte banknoty zmieniły właściciela. – Pan z południa? – Wskazała na euro.

      – Można tak powiedzieć. – Zapakował wszystko do wymiętej jednorazówki, którą wygrzebał z kieszeni.

      – Może włożymy to do firmowej reklamówki? – Sprzedawczyni sięgnęła po kolorowe, szeleszczące naskórki plastiku. – Oczywiście gratis.

      – Nie trzeba. Szkoda planety. I bez tego zdycha.

      Pożegnał się i wrócił do samochodu. Odkręcił kurek od zbiornika paliwa i wlał do niego połowę zawartości butelki. Zasyczało, zapachniało słodko – wiśniami i alkoholem.

      – Czeka nas ciekawa podróż, maleńka. – Usiadł za kółkiem. – Ty prowadzisz. Jezu, jak ja ufam tobie, kochanie.

      Silnik warknął i zaryczał wesoło. Zaśpiewał niczym V8 wprost z serii o Mad Maxie. Kabinowe światła rozjaśniły się, z głośników popłynęła bełkotliwa muzyka, a siedzenie kierowcy podgrzało się o dobrych kilka stopni. Szyby zafalowały, od wewnątrz spocił się dach.

      – Smakuje? – Jacob również pociągnął solidny łyk, który zagryzł czekoladką. Po kolejnym zaczerpnął garść mleka w proszku. Sok marchewkowy zostawił sobie na koniec.

      – Sporo mieli tego przeterminowanego gówna. – Przyznał zdegustowany. – Co jak co, ale żeby jedzenia dla dzieci nie pilnować? Co się dzieje z tym światem? Od razu bym kogoś zwolnił. Zamknąłbym te wszystkie markety i wrócił do zbieractwa, łowiectwa, czy wojen. Wróciłbym do jaskiń z tą hołotą. O ile mniej mieliśmy wtedy problemów. O ile mniej zleceń! Banda zawszonych cykorów.

      Świat wyostrzył swoje kontury, a po chwili rozmył się niczym akwarele.

      – Marudzisz – popłynęło z głośników. – Starzejesz się od środka, mój chłopcze.

      – Bierze mnie – zachichotał Brunet. – Po whiskey zawsze robię się gadatliwy. Wylewny! – ryknął śmiechem. – No to jedziemy, zanim wytrzeźwiejemy! Pamiętaj, żeby trzymać się lewej strony! Po przejściu przeskoczysz na prawą.

      Jacob poklepał corsę po ciepłej kierownicy. Silnik znowu zamruczał. Mrugnęły światła. Czarna kostka leżała na siedzeniu pasażera. W milczeniu skupiała się na kierowcy. Zaglądała do jego marzeń oraz zajmowała się wspomnieniami.

      Podkręciła pewność siebie na maksymalne obroty.

***

      Czworonóg trzymał się chwilowo na dystans, zgodnie z zaleceniami Vincenta Da Dergi. Milczał, bo i nie miał nic do powiedzenia. Potrafił zachować się w towarzystwie. W końcu był zwierzęciem stadnym.

      – Zdrapywanie z drzewa nie jest zaskakujące, ale to, że pies jakimś słowem rzuci, to już tak? – Vincent próbował obrócić wszystko w żart. – Bądźmy poważni, mój drogi ożywieńcu. Człowiekiem jesteś, człowiekiem zostaniesz, a takim psom zaś do tego daleko. Nawet gadającym, co nie znaczy, że nie mają duszy. Psie dusze wyją, uwięzione w dobroci. Powie ci to nawet zły pies. Zły pies różni się od dobrego tylko poziomem twojego zrozumienia.

      Turowski milczał. Strach nie zamierzał tak łatwo odkleić się od maźniętych potem pleców.

      – Nie traktuj życia tak dosłownie. To nie są zwykłe drzewa, a to nie jest klasyczny Atos. – zapewnił Da Derga, a pies nieśmiało pomachał ogonem. – Staraj się być gotowym na tego typu niespodzianki, proszę. To nam ułatwi współpracę. I nie zapominaj o jednym. Beze mnie zginiesz ponownie. Na zawsze.

      Nagle zapachniało mlekiem. Zerwał się wiatr, niosąc za sobą coś jeszcze. Szaro-złoty pył, zalatujący grzybami i mchem.

      – Radziłbym ci wspiąć się na drzewo. – Vincent rozglądał się nerwowo. Turowski nie zareagował. – Poważnie mówię. Tego nie przewidziałem i nie będę cię w stanie obronić. Na drzewo! I to już! Błagam, na Taranisa!

      Dało się wyczuć coraz mniej delikatne drgania ziemi. Od strony zachodzącego słońca nadlatywały głębokie, niskie:

      – WUF!

      – Fuf! Fuf!

      Zakołysało koronami dębów. Jeden z żołędzi spadł Turowskiemu na głowę.

      – Na drzewo! – Da Derga zaczął go popychać z prawdziwie niedźwiedzią siłą.

      Jarek wreszcie posłuchał. Z pewnym trudem zaczął się wspinać na rozłożysty dąb.

      – Wyżej! Dużo wyżej, człowieku! Schowaj się w liściach i siedź cicho! Nie cuchnij strachem!

      Ledwie wybrzmiały wykrzykniki, a między pniami przemknęło coś brązowego. To coś ponownie wufnęło i ponownie odpowiedziały mu nieco słabsze, za to radośniejsze fufnięcia.

      – Twrch Trwyth – szczęknął Atos. – Pięknie. Wybaczcie, że was zostawię. Na dłużej! – dodał w pełnym biegu.

      Pies rozrzucał ściółkę na cztery strony świata, bo stanął do wyścigu z równie strachliwym wiatrem.

      – Tam gdzie Trwyth, tam i jego przelatki! Siedem ich! – krzyknął z dołu Vincent Da Derga, odwrócony plecami do dębu. – Przelatki to warchlaki, podrośnięte nieco. W tym przypadku wielkie.

      Coś wufnęło, ponownie dało się słyszeć salwę fufnięć i na pierwszym planie zaroiło się od dorodnych prosiaków. Kroczył za nimi największy ze znanych światom dzików.

      – Dwie tony mięsa – szepnął Da Derga. – Może więcej.

      Odyniec wysunął się naprzód i wtedy Turowski zauważył dziwne, ubrudzone zaschniętą krwią przedmioty wbite między jego uszami.

      – Witaj, Książę Puszczy – zwrócił się Da Derga do dzika. – Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale jesteśmy tu trochę zajęci. – Wskazał na kryjącego się wśród liści mężczyznę. Czyli tyle było z Jarkowego ukrywania się.

      – On. Żyje. – Odyniec wymawiał każde słowo tak, jakby było osobnym zdaniem.

      – I tak, i nie. – Da Derga machnął dłonią. – Zajmij się sobą, bo psy płoszysz. Potrzebny jest nam. Nie trzeba zabijać. Niedługo odejdzie. Ruszy w podróż. Zniknie. No, prościej już się nie da tego ująć. Zrozumiałeś?

      Siódemka warchlaków podbiegła do Vincenta i zaczęła radośnie fufać.

      – Ale ten czas leci! – Mężczyzna splótł ze sobą palce. – Pamiętam, jak były takie malutkie. – Ramiona rozstawił szeroko. – No może nie malutkie, bo z was były od zawsze dorodne kawały świnek.

      – Przepraszam! – Turowski

Скачать книгу