Скачать книгу

zawyły i podbiegły bliżej. Zaczęły lizać liczne, gojące się rany.

      – Wstawaj. – Usłyszał Jarek. – No podnoś się, leniwcze! Nie mamy rozciągniętego do wieczności czasu. Chociaż w zasadzie…

      Ciało kaszlnęło, przez co psy się rozbiegły.

      – Wreszcie! – Szara postać zbliżyła się, chwyciła odratowanego pod pachy i posadziła na ściółce. – Nabawiłbyś się odleżyn, ożywieńcu. Niezły byczek z ciebie, trzeba przyznać. Pompki pewnie walisz setkami.

      – Gdzie… Gdzie ja jestem? Samochód… Jak? Drzewo? – dukał Turowski, chwiejnie wstając na nogi. – Gdzie moje ubranie?

      – Drzewo, drzewo. Na nim się skupmy. Nie byle jakie drzewo, istoto ludzka!

      – Kim jesteś?

      – Faktycznie, wypadałoby od tego zacząć, jednak byliśmy zbyt pochłonięci ożywianiem cię. Nie trzeba dziękować, choć wypadałoby. Maniery to niby taka kulturowa naleciałość, lecz trzeba przyznać, że potrafią umilić dzień.

      – My? Dlaczego używasz liczby mnogiej? – Turowski rozejrzał się po dąbrowie.

      Psy podbiegły, wielkie i chude. Czerwone uszy sterczały im ostrzegawczo. Drgały.

      – Bez paniki, nie gryzą. – Nieznajomy spróbował uspokoić Jarka, który wyglądał, jakby zaraz miał czmychnąć na drzewo.

      Zwierzęta otoczyły ich kordonem. Przyglądały się przerażonemu człowiekowi spokojnym wzrokiem.

      – Nazywam się Da Derga. Vincent Da Derga, syn Mila. – Chudzielec ukłonił się teatralnie. – Można powiedzieć, że jestem tutaj nadleśniczym. Opiekunem. Pilnuję porządku i nie spodobały mi się wydarzenia ostatnich – spojrzał na wyimaginowany zegarek – godzin? Dni? Lat? Nie wiem, czas nie jest dla mnie. Póki co również nie dla ciebie, ożywieńcu.

      Da Derga zagwizdał. Jeden z psów wyszedł przed szereg.

      – To Ellen Ognisty, aczkolwiek możesz go nazywać Atosem. – Podrapał czworonoga za uchem. – Będzie ci towarzyszył.

      – W czym?! – Nie wytrzymał Turowski. – Co tu się w ogóle dzieje?!

      – W ogóle czy w szczególe, to jest niewesoło. Daleko od czeskich komedii i żartów o blondynkach. Znikają dęby, ożywieńcu. Na szczęście sporadycznie oraz w granicach, jak wy to nazywacie, błędu statystycznego. Raz na cykl, więc mógłbym przymknąć na to oko, lecz wracają z czerwoną mazią, co prezentuje się nieestetycznie, szczególnie w rajskim gaju. Nie mam nic przeciwko czerwieni – wręcz przeciwnie, lubię ją. Nie podoba mi się jednak to, że kto inny dzierży w dłoni klucze do mojego królestwa. A jeśli to bardziej wytrych, to mu go wsadzę w najczarniejszą dziurę.

      – O jakim królestwie gadasz? Anglia? – Turowski rozejrzał się po lesie.

      – Pałacu nie wypatrzysz, bo to nie bajka. Z księżniczkami również krucho. Szkoda, bo człowiek by sobie podokazywał. Poza tym nie słyniemy ze szczęśliwych zakończeń, choć kto wie, czy nie jest to najciekawsza z dostępnych opcji.

      Atos podszedł do Turowskiego. Położył mu łeb na gołych stopach. Czując szorstką sierść na skórze, mężczyzna przypomniał sobie o tym, że jest nagi. Drżącymi dłońmi zakrył klejnoty rodzinne.

      – Nie czas na wstyd. – Da Derga zatoczył ręką krąg. Podzielił się z gościem gęstym, namacalnym cieniem, z którego zmaterializowały się szare spodnie, buty oraz bluza. – Bezwzględnie krzyk mody, gdyby moda potrafiła krzyczeć – ocenił Vincent. – Po męsku! Neo-noir, że tak powiem! Prawdziwy macho!

      – Tu nie ma życia. – Jarek poczuł to nagle i przejmująco. Usiadł, zapłakał, zadrżał. Pies wstał gwałtownie i odsunął się na dwa kroki.

      – Nie ma – westchnął Da Derga. – I nie powinno być. Nawet w krwistej postaci. W tym cały ambaras, panie Turowski. Ktoś narusza mój spokój – wskazał na martwe dęby – a ja nie znoszę przymykać oczu.

      – Uratowałeś mnie. – Jarkowi wracała pamięć. – Moje dzieci… Marzena! Tam był jakiś garbaty gnojek! I Jacob. Czy może Kuba… Kawał szui w wypasionym gajerku! To ich wina.

      – Ooo! Brakuje ci bliskich? Tobie, który nie znosi rodzinnego życia? Czyżby odeszła ci ochota na marudzenie? – Da Derga irytująco przeciągał głoski. – Czyżbyś spokorniał w obliczu magii, w obliczu absolutu?

      – Nie zostawia się dzieci! – ryknął Polak.

      – Nie warcz, bo poszczuję psami. Nie odpowiadam za twoje niepowodzenia.

      – Odniosłem sukces. – Turowski tracił pewność siebie. – Poradziłem sobie na emigracji…

      – Nie kłam – przerwał mu cicho Da Derga. – Nie poradziłeś sobie. Przerzucasz mięso, w dodatku nawet nie próbujesz nauczyć się języka. Nie cierpisz tego. I nie tylko o pracę chodzi. Po prostu nie starasz się. Łazisz po ulicach jak głuchoniemy, z miną paskudnego krasnoludka. Powiem więcej: jedyne, czego się w życiu nauczyłeś, to ruszać uszami. Na tym kończą się twoje ambicje. Czyżbym się mylił? Tak nagle zamilkłeś.

      – Znam takich, co nie mają pracy i…

      – Zazdrościsz im, przyznaj się. Dostają zasiłki, na które poszli w czasach, kiedy było o nie łatwiej. Te same pieniądze za siedzenie w domu. Chciałbyś, co? Jeszcze bardziej pragniesz uznania w oczach Irlandczyków, Polaków, Chorwatów, Holendrów, Niemców, Francuzów, Rosjan…

      – Nie o pieniądze chodzi! – Jarek zapragnął potrząsnąć rozmówcą, jednak strach kazał mu trzymać ręce przy sobie. – Mężczyzna musi pracować i chronić rodzinę.

      – Wolałbym, żebyś był ludzki w inny sposób. Naturalniej. – Westchnął. – Wierzę, że niedługo wyzbędziesz się szowinizmu. Póki co chwyć się przynajmniej obowiązkowości. Zawsze to ciekawsze niż śmierć.

      Turowskiemu szowinizm kojarzył się ze świnią, a na takie obelgi należy reagować.

      – Nie wiem, czym jesteś, ale masz mordę, w którą…

      – Spokojnie – zainterweniował Atos, stając na długich łapach. – Znajdziemy dzieci oraz ich matkę, po czym odsiejemy ziarno od plew. Po co te nerwy? Nie zachowujmy się jak zwierzęta.

      – Polubił cię – ucieszył się Da Derga.

      Turowski zemdlał.

      Psy spojrzały na siebie, pokręciły łbami i zabrały się do lizania.

      Rozdział 3

      Profesor Gallagher i boski Taranis

      Hostel nie świecił pustkami, tylko czystością udekorowaną liniami jarzeniówek przebogatych w waty. Każdego dnia meldowało się w nim zaledwie kilka osób, niczym jakiś powidok wakacyjnych tłumów. Pogoda przegnała ludzi w cieplejsze rejony świata, ku zadowoleniu leniwego recepcjonisty w bardziej niż podeszłym wieku.

      Marzena i chłopak weszli do środka. Młodzieniec chwycił jej dłoń i poprowadził wzdłuż korytarza. Recepcjonista o nic nie pytał, pomachał za to ospale. Po chwili wrócił do rozwiązywania krzyżówki z gazety dla farmerów. Nie należała do łatwych, lecz bez problemu wypełniał pustkę kwadratów szarością grafitowych linii.

      – Załatwione. – Chłopak puścił do Marzeny oko, co spotęgowało w niej obrzydzenie. – Wynajęliśmy pokój. Nic szczególnego, niemniej jest ładnie i czysto. Spodoba ci się.

      – Wynajęliśmy? – Kobieta przystanęła. – I o co chodziło z tym prezentem? Królicza łapka? O czym ty w

Скачать книгу