Скачать книгу

to kac puści. Prawie zwymiotowałeś na przejażdżce beczkami.

      Rozsunęły się szerokie drzwi. Zapachniało frytkami, zaszeleściło zaspokajanym głodem i zahuczało bełkotliwymi rozmowami przytłumionymi kneblami z hamburgerów.

      – Weź mi zestaw z wrapem – poprosił Turowski. – A my znajdziemy jakieś miejsce – rzucił jak dziesiątki razy przedtem, po czym przejął dzieci. Z dziewczynką poszło trochę oporniej. – Chodź, psia mać, i nie rób cyrku, dziecko. Jeszcze nieraz się poprzytulacie! Daj matce spokój, to szybciej przyniesie obiad i wrócimy do domu. Marzena, naprawdę nie mam na to siły – zwrócił się z pretensją do żony.

      – Idź z tatą – szepnęła kobieta. Podziałało, co wcale nie poprawiło mu humoru.

      Mężczyzna rozejrzał się po restauracji. Wyglądało na to, że pół hrabstwa wpadło na ten sam fastfoodowy pomysł co oni. Tłum rozlał się po wnętrzu, chłodząc frytki hektolitrami coli albo łapiąc beknięcia w zatłuszczone pięści. Z podsufitowych głośników spływała bezpłciowa muzyka, delikatnie doprawiona bluesem.

      – Tam się zwolniło! – zawołał Turowski, ciągnąc pociechy za sobą.

      Trzyletni synek pierwszy wdrapał się na kanapę. Dziewięciolatka usiadła tuż obok niego. Zaczęli walczyć o kartonową reklamę, jakby nie było na świecie wspanialszych skarbów. Ojciec nie interweniował. Wczorajszość dopadła go ze zdwojoną siłą, w dodatku myślami już zaczął krążyć wokół poniedziałku.

      Czekali. Wpierw cierpliwie, a po kwadransie z niepokojem kiełkującym na głodzie. Mężczyzna wstał i przyjrzał się kolejce, do której dołączali coraz to nowsi ludzie.

      – Co jest? – jęknął. – Już dawno powinna wrócić.

      Wyciągnął telefon komórkowy i zadzwonił do żony. Nie usłyszał jej łagodnego głosu. Zamiast tego automat wyrzucił z siebie coś anglojęzycznym bełkotem.

      – Moniu, popilnuj brata. I nigdzie nie odchodźcie! – rzucił do dzieci. – Sprawdzę, gdzie ją wcięło.

      Przeciskał się pomiędzy klientami, co jakiś czas zerkając w stronę pociech. Machał do nich, chociaż nawet nie raczyły na niego spojrzeć. Przypatrywał się uważnie kolejkom do kas, w każdej z nich szukając sylwetki żony. Bezowocnie. Zrezygnowany, postanowił sprawdzić parking.

      Po ich czarnej mazdzie nie pozostał nawet swąd spalin.

      – Pojechała – jęknął z niedowierzaniem.

      Stał tak jeszcze przez chwilę, po czym przypomniał sobie o dzieciach.

      Wrócił do stolika. Maluchy bawiły się balonikami, które przyniosła im pewnie jedna z wychudzonych pracownic. Zabawa polegała głównie na wymianie uderzeń oraz okrzyków. Dostawało się także postronnym.

      – Idziemy – zarządził ojciec.

      – Gdzie mamusia? – spytała Monika, przy czym zajechała mu balonem po czole.

      Cholera wie – pomyślał, aczkolwiek nie zamierzał dzielić się z nimi tą informacją.

      – Gdzie flytki? – odezwał się chłopczyk, również rzucając zabawką.

      – Idziemy – powtórzył Turowski, tym razem nieco ostrzej. – Sebciu, matka gdzieś pojechała i nie odbiera telefonu.

      – Chcę flytki! – Sebastian już szykował się do zrzutu łez. – Z jonezem!

      – Idziemy! – fuknął tata i tym razem usłyszało go szersze grono klientów.

      – Wszystko ok? – padło od strony sąsiedniego stolika, oczywiście po angielsku.

      – Ok, ok – burknął Jarek. Ty pieprzony, ciekawski Irysie.

      Wyszli na zewnątrz. Pogoda postanowiła wrócić do wyspiarskiej normy i spryskiwała okolicę deszczem.

      – Marek?! – Turowski wrzeszczał do telefonu. – Jezusie, co tak u was buczy?! Gdzie jesteś?! W pracy jesteś?! W pracy… – westchnął. – No nic. Nie ma problemu. Że nie ma problemu, powiedziałem! – Rozłączył się. – Wujek w pracy – rzucił do dzieci. – Dostawę mebli mają, psia ich mać! Kuźwa! Kuźwa! Kuźwa mać!

      Mężczyzna nie wiedział co robić. Starał się odpędzić najczarniejszy scenariusz. Czasami zdarzało mu się marzyć, że żona go zostawia. Jednak zawsze zabiera przy tym dzieci! Życie wraca do kawalerskich standardów, wszyscy mu współczują, w pracy dają nawet płatne wolne… Ale takie rojenia pojawiały się tylko w chwilach słabości, zwykle po serii nieprzespanych nocy. Kochał dzieci, kochał żonę, nie kochał samego siebie.

      A jeśli ma kogoś? Ta myśl nim wstrząsnęła.

      Wiedziałby. Na pewno by wiedział. Poza tym Marek był w pracy, zaś innych podejrzanych nie miał.

      Postanowił działać. Zamierzał zadzwonić na Gardę – irlandzką policję – ale nie znał i do tej pory nie zamierzał poznać angielskiego. Często chwalił się językową ignorancją, zwalając wszystko na trzydziestopięcioletni, według niego sędziwy, wiek. Pracował głównie z Polakami, a i z Chorwatami też szło się dogadać. Ruskich nie znosił, zresztą z wzajemnością, więc nie musiał ich rozumieć. Do urzędów wysyłał Marzenkę, tę zdradliwą… Nie! – poprawił się w myślach. Może coś jej się stało?

      W to jednak coraz mniej wierzył.

      – Ale nas załatwiła. – Przytulił do siebie dzieci. – Jak Kim Basinger w tym filmie z poniedziałku.

      Dzieci spojrzały na niego, oczywiście bez zrozumienia.

      – Może gdzieś podwieźć? – Zielony opel zatrzymał się przy moknącej trójce. – Jadę do Callan, a wy wyglądacie… potrzebująco. Spacer to zdrowie, rozumiem, tylko maluchów szkoda. Zwiotczały jak plastik w ogniu! – facet ryknął sympatycznym śmiechem.

      Elegancki mężczyzna o ciemnych włosach wzbudzał zaufanie, choć nijak nie pasował do zdezelowanego auta. Czerń pasów wypadała blado na tle bezbłędnie skrojonej, atramentowej marynarki i bawełnianej koszuli, mroczniejszej w odcieniu od zagotowanej smoły. Nawet spodnie wyglądały na idealnie gładkie, w odróżnieniu od karoserii pokrytej zadrapaniami oraz wgnieceniami.

      – Wbrew pozorom to dobry wóz. – Kierowca zdawał się czytać w myślach Turowskiego. – W dodatku opłaty są niskie. Taks to stówka na kwartał, a ubezpieczenie jakieś trzy setki. I się nie psuje, bo nie ma się co zepsuć!

      – To bardzo ważne – odezwał się wreszcie Jarek, poważnie podchodzący do kwestii finansowych. – My mamy mazdę, ale faktycznie, taki luksus trochę kosztuje.

      – A gdzie to cudo? – Uśmiech nie znikał z twarzy Bruneta.

      – Żona wzięła. – Wróciły ponure myśli.

      – Aha. Pewnie skoczyła na wyprzedaż do Nexta. Więcej tam dzisiaj kobiet niż wieszaków. Cycolandia, panie kolego! Walczą o szmaty niczym krokodylice.

      – A skąd pan wiedział, że ma do czynienia z Polakiem? – Turowskiemu zapaliła się kontrolka.

      – Wojskowa fryzura, atletyczna sylwetka, markowe ciuchy, delikatny zarost, sroga mina, brak samochodu i ogólne zagubienie. Wsiadajcie, bo dzieciaki ci przemokną i zaczną smarkać po nocach.

      Wsiedli.

      – Jarek. – Turowski podał kierowcy rękę.

      – Jacob, czyli klasyczny Kuba.

      Ruszyli w stronę ronda oraz pobliskiej obwodnicy. Pasażer rozejrzał się po ubogim samochodowym wnętrzu, które definiowało jedno słowo: brak. Brak

Скачать книгу