Скачать книгу

to i wyleźć musi. Bez dwuznaczności – puścił oko – panie kolego. No i ta pogoda, a kumpel gdzieś wsiąkł był. Mój najlepszy przyjaciel, o ile w tym fachu można mówić o przyjaźni. – Po tych słowach zaśmiał się nerwowo.

      – A czym się zajmujesz, jeśli można zapytać?

      – Kadrowość i irlandzkie BHP, czyli H&S. – Brunet leniwie przeciągał zgłoski. – Mniej więcej. Zresztą w mojej pracy te dwie kwestie łączą się częściej od królików. Lepiej zapobiegać niż leczyć, jak to mawiają na południu. Eksterminacja, prekognicja i szereg umów o dzieło.

      – Nie wszystko rozumiem, ale pewnie dlatego wyglądasz jak ksiądz. Tak po hipstersku.

      – Żarty powinny być śmieszne, niemniej miło, że spróbowałeś.

      Turowskiemu zrobiło się głupio, przez co zamilkł na dłuższą chwilę. Od Callan dzielił ich kwadrans szerokiej, miejscami krętej drogi. Wycieraczki piszczały, sunąc leniwie po szybie. Wentylator nie działał, za to kierownica stanowiła epicentrum drgań.

      – Przydałoby się ustawić zbieżność – poradził Jarek. – Drobiazg w sumie, ale warto. W każdym warsztacie zrobią ci to w pięć minut. Niedrogo. Ze dwie dyszki i po sprawie.

      – A żonie często zdarza się was zostawiać? – Jacob zmienił temat.

      Nie twoja sprawa, cisnęło się pasażerowi na usta, lecz nie zamierzał zrażać do siebie kierowcy.

      – Czasem jej odwala, jak to kobietom. Zwykle przynajmniej pamięta o dzieciach. Ja się niespecjalnie nadaję do niańczenia. Nerwowy jestem. Wszystko na głowie, to nietrudno o wybuch. Zwłaszcza na kacu mam dwie sekundy od zera do setki. – Uderzył dłońmi w kolana.

      – Dyplomacja, negacja, pewnie i dysocjacja. Czyli nie pierwszyzna?

      – Nie obraź się – Turowski zmienił ton na nieco ostrzejszy – ale nie wiem, o czym do mnie mówisz i o pewnych sprawach wolałbym nie rozmawiać. Nie czytam zbyt wiele, za to ciężko, uczciwie pracuję. Doceniam, że…

      – Zamilcz – przerwał mu Jacob.

      – Ja bym posłuchał. – Garbus pojawił się na tylnym siedzeniu, pomiędzy dwójką przestraszonych dzieci. Niskim głosem wypełnił blaszaną przestrzeń. – Konserwacja z kierowcą w trakcie jazdy powinna być surowo zakazana. Niebezpieczny procentens.

      Konwersacja – przedarło się przez przepełnione strachem myśli pasażera. Proceder? Precedens?

      – No właśnie! – krzyknął Jacob i puścił kierownicę. – Jeszcze doszłoby do jakiegoś wypadku!

      Kiedy samochód zaczął zbaczać z drogi Turowski zaczął krzyczeć, choć wyprzedziły go w tym dzieci. Wszystko przesiąkło absurdem. Ten dzień, razem z całym tym natłokiem bzdur, wzmógł tylko typowe dla kaca poczucie nierzeczywistości. Jarek pomyślał, że traci rozum, rodzinę i życie.

      – Drzewo przy drodze. – spokojny bas Garbusa przebił się przez hałas. Objął dzieci i wcisnął je w siebie, dosłownie. Zniknęły gdzieś pod tłustymi ramionami.

      Drzewo? Tutaj? – zdążył pomyśleć Jarek, który przemierzał tę drogę niemalże w każdy weekend.

      Wyleciał przez przednie okno, po czym scalił się w jedno z okazałym pniem wysokiego dębu, który zniknął po chwili wraz z uśmierconym człowiekiem. Jacob wycofał samochód, mrucząc coś o głupim nawyku niezapinania pasów. Corsie doszło małe wgniecenie i najwyżej jedna, niedługa rysa. Mimo to pogięta maska wyglądała na zadowoloną. Blask reflektorów zdawał się być jaśniejszy niż zwykle, a wycieraczki wciąż ślizgały się z piskiem po jakimś cudem nietkniętej szybie.

      – Podobało się wam? – Kierowca spojrzał w stronę przerażonych dzieci, które wynurzyły się z Garbusa. – Radziłbym przywyknąć do pewnych widoków.

      – Nie strasz ich – prychnął drugi z mężczyzn, zasłaniając maluchom oczy. – Od tego są inni.

      – Wszystko ok?! – Jakiś Irlandczyk zwolnił i podpytywał przez półotwartą szybę.

      – Ok, ok! – rzucił Brunet. – Zbieżność mi siada! Nic poważnego! W każdym warsztacie naprawią to w pięć minut za dwie dyszki! Nie należy zaniedbywać takich spraw!

      – To do mechanika, chłopie! Dave z Callan jest całkiem niezły. – Miejscowy pomachał im na pożegnanie i odjechał.

      Corsa zamruczała silnikiem. Kaszlnęła, jakby z rozbawienia.

      Dojechali do miasteczka, gdzie się rozliczyli. Garbus został z dziećmi przy obwodnicy i spoglądał na szerokie pola. Objął maluchy ramionami i znowu, trochę wbrew sobie, cała trójka poczuła się bezpiecznie.

      – A teraz pobiegniemy – szepnął. – Lubicie biegać? Na pewno lubicie, szkraby. – Nie czekał na odpowiedź. – Zajmę się wami. Możecie mi wierzyć, że o wszystkim niedługo zapomniejecie.

      – Chyba „zapomnicie” – poprawiła go Monika.

      – Nie chyba – zaśmiał się mężczyzna – ale na pewno.

      Pognali. Koślawo, za to szybko. Pod wieczór dotarli na drugą stronę mgły.

      Tam zapachniało zupełnie innym chłodem.

      Rozdział 2

      Wielkie dziecię

      Marzena nie przejmowała się mżawką, również tą po wewnętrznej stronie powiek. Pierwszy raz w życiu łamała ograniczenia prędkości i to od razu z imponującym rozmachem. Pędziła, bo znalazła ukojenie w szybkości. Z każdą milą traciła pamięć, dzięki czemu pozbyła się niewygodnych wspomnień. Wiedziała, że tak będzie; że musi tak być. Działała mechanicznie, aczkolwiek nie do końca wbrew sobie.

      Nie potrafiłaby tego wytłumaczyć.

      – Monisia, Seba, Jarek – powtarzała do pierwszego miasteczka, bardziej na próbę niż z tęsknoty. Gdy z niego wyjeżdżała, w głowie rozsiadła się pustka, która wbrew powiedzeniu nie bolała.

      Mazda połykała kilometry asfaltowej czerni. Irlandia przeszła w Irlandię Północną, a niepogoda w pogodę. Dopiero wtedy Marzena zatrzymała samochód. Malownicze miasteczko Bushmills kusiło hostelowym szyldem i legendarną destylarnią whiskey.

      – Co ja robię? – Wysiadła z auta.

      – Uciekasz. – Najbliższy z przechodniów odezwał się w nadwiślańskim języku. Atrakcyjny chłopak nie wyglądał groźnie, w dodatku podał jej czerwone pudełko wielkości pięści. – To prezent – burknął zakłopotany. – Mam nadzieję, że ci się spodoba.

      – Chyba nie jestem w nastroju. – Marzena starała się wyminąć nieznajomego, lecz ten złapał ją za ramiona z zaskakującą siłą.

      – Poczekaj. Musimy porozmawiać.

      – Potrafię krzyczeć.

      – Wiem. – Westchnął. – Każdy potrafi. No, prawie każdy. Pozwól mi wyjaśnić… Nie zacząłem najlepiej, ale to z nerwów. Cierpisz na… Straciłaś pamięć. Jesteś zagubiona. Dosłownie. Tak miało być. Ponoć sama tego chciałaś… A ja czekałem… My czekaliśmy na ciebie. Jesteśmy tutaj, żeby ci pomóc. Możesz nazywać nas przyjaciółmi i nie popełnisz błędu. Mamy przygotować cię na spotkanie z losem w postaci…

      Jak zwykle ktoś rzucił: „czy wszystko w porządku?”. I jak zwykle wymienili się kanonadą „okejów” podpartą skinieniami głów przyozdobionych w półuśmiechy.

      – Ciekawskie plemię – zaśmiał się młodzieniec. – Małomiasteczkowa

Скачать книгу