Скачать книгу

co ma księżyc do rzeczy? – Marzena poczuła odrealnienie mocne jak nigdy dotąd. Mózg się broni – pomyślała. Jeszcze będziesz szczęśliwa, jeszcze będziesz bezpieczna.

      – Siła Taranisa wzrasta wraz z jasnością księżyca. Ponoć. W blasku dnia nasz Bóg odpoczywa. Chrapie potwornie, ale idzie się do tego przyzwyczaić. Cała kraina Mag Mell legła na jego biednej głowie, a do tego roszczenia co poniektórych mieszkańców są… – Spojrzał wymownie na Elaine.

      – Bo grał na zwłokę – burknęła silnoręka. – Mógł nas wcześniej wysłać. Po co trenować, jeśli nie ślą człowieka na misję? No? Po co?! Dla samej walki ze stalą, gdzie jedyne blizny to rozstępy pod pachami?!

      Późniejsza ostra wymiana zdań nie rozjaśniła Marzenie w głowie. Stek bzdur przelewał się z ust do ust, tylko przy okazji zahaczając o zmęczone uszy Turowskiej.

      – Są lekarze. – Westchnęła. – Służba zdrowia w tym kraju już dawno podniosła się z klęczek. Zajmą się wami, pewnie za darmo. Ja rozumiem… Człowiek sobie nie radzi… Nie zawsze musi sobie radzić. To przecież żaden wstyd. To dobrze, tak przyznać się do słabości. Mogę pomóc. Znam świetny szpital w Ballinasloe.

      – Nic nam nie dolega. – Chłopak nie zrozumiał przytyku. – To raczej transcendentne klimaty. Wymagają wtajemniczenia.

      – Niech zgadnę. – Marzena wstała. – Przeszłość? Przyszłość? Celtowie, bo chyba o mitologii z tym Taranisem mówiłeś? Wybacz, ale dla mnie to choroba psychiczna.

      – W takim razie, co z moim zniknięciem i błyskawicznym powrotem? – Przypomniał jej o cudownym urządzeniu z torebki profesor. – Jak to wytłumaczysz? Majakami? Może wmówisz sobie schizofrenię?

      Nad tym drugim kobieta zastanowiła się nieco dłużej.

      – Wracając do sedna misji – wtrąciła się profesor Gallagher – to rozpatrzywszy całość w kategoriach poniekąd przyczynowo-skutkowych, musimy mówić zdecydowanie o przyszłości, aczkolwiek z naszymi zaburzeniami czasu nie postawiłabym na to profesury. – Staruszka poszperała w torebce. Wyciągnęła z niej czarną kostkę i mały kamyk. Kostkę wrzuciła z powrotem. – W krainie goszczą ludzie z różnych epok, nawet tych, które dopiero nadejdą. – Wskazała na Elaine. – Gdzie mężczyźni zniewieścieli, a kobietom przyszło umierać na wojnach.

      – Pani profesor! – syknął chłopak. – Trochę taktu proszę z tym kamykiem. To delikatna, bezcenna rzecz. To nawet nie rzecz! To Nadrzecz!

      Staruszka zarumieniła się, przez co jej twarz upodobniła się do przejrzałego owocu mango.

      – Pani Marzenka i tak przecież nic jeszcze nie wie, a nie będę w pośpiechu szukać, jak już przejdziecie do rzeczy, Cathalu.

      – Jak mamy przejść, kiedy ją pani straszy!

      – Ja? Straszę?! To nie leży w moich kompetencjach!

      – Do rzeczy! – przekrzyczała ich Polka. – Albo stąd wyjdę.

      – Nie wyjdziesz. – Elaine przesunęła się w stronę drzwi. Cathal skinieniem przyznał jej rację.

      Ktoś zapukał i bez pytania nacisnął klamkę. W progu stanął atletyczny mężczyzna z ogromnym młotem w dłoni. Wyglądał… bosko, z włosami jaśniejszymi od kłosów zboża muskanych południowym słońcem gdzieś w krajach śródziemnomorskich. Tak właśnie pomyślała Marzena i zachwyciła się poetyckością tych słów.

      – Zwą mnie Taranisem. – Pokłonił się zauroczonej kobiecie. – Ci nieudacznicy ochrzcili mnie mianem Wszechmocnego Młota, lecz jakoś źle mi się to kojarzy. – Uśmiechnął się po męsku, półgębkiem, ale przy tym niezwykle uroczo. – I gówno prawda z tą mocą zależną od księżyca. W dzień również stać mnie na wiele…

      – Nic takiego przecież nie zaszło. – Marzena wygładziła na sobie bluzkę i wypięła piersi, które zawsze uważała za swój największy atut. – Nagadali się trochę i tyle. To było nawet rozczulające. A krew? No cóż, kilka kropelek, poza tym jestem kobietą i zdążyłam przyzwyczaić się do jej widoku. Mam nadzieję, że cię nie zniesmaczyłam – dodała na tym samym wydechu. – Zwykle nie prawię komplementów nieznajomym, ale jesteś boski! Boże, czuję, że przy tobie głupieję. Każda komórka mojego ciała wyrywa się do ciebie, powstrzymywana ostatkiem sił przyzwoitości. Gdybyśmy tylko spotkali się w innych czasach, kiedy to… Chrzanić to! Powiedz słowo, a zostanę tu z tobą na zawsze!

      – Wyjść! – ryknął na pomocników Taranis, czym przerwał potok bzdur, który wylewał się z ust Marzeny. – Zajmę się wami później.

      Pokój opuścili w milczeniu. Taranis podszedł do łóżka, na którym wcześniej siedziała staruszka, i podniósł kamyczek.

      – I to ma być menhir? – Westchnął. – Amatorszczyzna na każdym kroku. Nie dziwota, że szlag trafia krainę Mag Mell. Widzisz z jakimi ludźmi przyszło mi pracować? Ach, zapomniałem. Ty przecież jak zwykle niczego nie pamiętasz. Tak ponoć najłatwiej. – Westchnął ponownie. – Sama mówiłaś. Jak to szło? – Poszukał w głowie cytatu – „Muszę zapomnieć, bo inaczej rozsupłają się pętle”. Nie ogarniam tych twoich machinacji, ale i tak możesz na mnie liczyć. – Przysunął się bliżej. Pachniał cynamonem maczanym w syropie klonowym. – Nadałaś sens mojemu życiu, kobieto. Tylko przykro patrzeć, kiedy tak głupiejesz.

      – Zaproponowałabym coś do picia, ale w zasadzie sama jestem tu gościem. – Turowska nie przestawała się rumienić i oczywiście nie słuchała tego, co mężczyzna miał do powiedzenia. Z coraz większą częstotliwością poprawiała włosy, przez co straciła kontrolę nad paplaniną. Chichotała i drżała z podniecenia.

      Taranis położył jej kamyk na dłoni. Wybąkał jakieś przeprosiny, lecz i tak była zbyt skupiona na jego oczach, by rozumieć co do niej mówi. Zahipnotyzowały ją te ciemnofioletowe tęczówki, a w szerokich źrenicach znalazła obietnicę ekstazy.

      – Gotowa? – zapytał.

      Nie czekał na odpowiedź. Zamachnął się młotem i uderzył w wypiętą klatkę piersiową Marzeny. Ciało kobiety przebiło ścianę, by zmienić się w długą, biało-czerwoną smugę.

      – Patriotka do końca – rzucił kiepskim żartem. Przeciągłym gwizdnięciem wezwał do siebie pomocników.

      Cała trójka weszła z opuszczonymi głowami. Z uwagą wpatrywali się w czubki swoich butów, a bóg równie intensywnie wpatrywał się w nich.

      – Posprzątać hostel i odnaleźć menhir – zarządził. – Powinna go mieć w dłoni, o ile dłoń się zachowała. Mały jest, ale tylko do siebie możecie mieć o to pretensje. Po akcji spotkamy się na pobliskim wzgórzu. Ułożymy porządny tumulus, jak dla bohatera, a nie jakąś gównianą kupkę kamyczków. Oddawaj kostkę – warknął do staruszki, która zaczęła przetrząsać torebkę.

      Sekundy mijały na spłyconym oddechu. Zlepiły się w długą minutę, po czym zaczęły kolejne okrążenie.

      – Tylko nie mówcie, że nie próbowałem – rzekł Taranis, zanim raz jeszcze uderzył młotem.

      Dziura w ścianie zyskała na szerokości. Po staruszce została jedynie torebka i słabnący zapach leków i alkoholu z nutką wanilii.

      – Nigdy jej nie lubiłem – mruknął bóg. – Nie pasowała do mojej wizji krainy młodości i rozkoszy. Zresztą, póki co możemy pożegnać się z naszym domem. Nie ma co płakać nad rozlaną krwią czy popękanymi kośćmi. Dobrze, że wzięliście pokój od strony zaplecza. Mniej świadków, to mniej pracy dla was

Скачать книгу