Скачать книгу

zwycięzców z każdego okręgu. Mistrz północy zmierzy się z czempionem z południa, a wschód skrzyżuje ostrza z zachodem. Po eliminacjach nastąpi wielki finał i cała masa niespodzianek! Rozejdźcie się w pokoju, najdrożsi! Niech wzlecą ponownie demony! Wyciągnijcie spod prycz miecze i tarcze! Nie mogę się doczekać widoku waszej młodej krwi.

      Ériu raz jeszcze odkleiła się od Sebastiana:

      – Eliminacje rozpoczną się po przygotowaniu aren, co długo nie potrwa. Każdy z hufców zobowiązany jest do wystawienia reprezentanta. Niezrzeszeni mają wstąpić do najbliższych oddziałów. Nie bawcie się w inicjacyjne testy, bo to głupota! Nie wystawiajcie nowych, o ile nie macie pewności, że są świetni. Tylko najlepsi mogą zabrać nasz bezczas! Wiecie, że wywęszymy podstęp. Wtedy rozprawimy się z całym hufcem!

      – Do namiotów! – ryknęły demony palącym uszy głosem.

      Nikt nie zwlekał i nikt nie ucieszył się z turnieju. Ale oprócz strachu, w wiecznie młode serca wkradła się też ekscytacja.

      Sheevry znów krążyły nad obozem, co od zawsze oznaczało kłopoty.

      Wyszukiwały odpowiedniego miejsca na areny, a że krajobraz nie zmieniał się ani na jotę, robiły to na chybił trafił.

***

      Garbus zjawił się dopiero wieczorem. Najzwyczajniej w świecie wydreptał zza wiaty śmietnikowej. Jacob czekał na niego przy wylocie podwórka, przy międzyblokowym przesmyku, który prowadził do głównej ulicy. Pogoda dopisywała.

      – Przejdźmy się, Eamonie. – Jacob darował sobie powitania.

      – Poważna sprawa – zaśmiał się Garbus. – Nieczęsto nazywasz mnie po imieniu. Czyżbyś zapomniał o defektorach mojej urody, czy wreszcie przerosło cię któreś z zadań?

      – Sucz wywinęła się nam, powiem krótko. Nam, a nie mnie, i radzę odpuścić sobie te głupawe żarty. Jesteśmy przyjaciółmi czy nie jesteśmy?

      – Jesteśmy czymś na kształt przyjaciół, wywinęła się jednak tobie. – Garbatego nie opuszczał dobry humor. – Do rzeczy, bo średnio mi się tutaj podoba. Blokowiska są równie urocze, co widok irlandzkich wzgórz od środka.

      Usiedli na jednej z odrapanych, niegdyś zielonych ławek. Część przechodniów gapiła się bezwstydnie, jednakże większość omijała ich wzrokiem.

      – Co zjadłeś, żeby się tu dostać? – Jacoba dopadał głód.

      – Ser spleśniakowy popiłem Bordeaux St. Emilion z dziewięćdziesiątego ósmego. Trochę zalatywało korkiem.

      – Jak zwykle z klasą, co nie?

      – Do rzeczy. Proszę.

      Brunet, a raczej łysy brunet, pokręcił tylko głową i zaczął mówić:

      – Marzena Wojciechowicz, znana nam wcześniej jako pani Turowska, spędziła w tym bloku – wskazał budynek za swoimi plecami – całkiem udane dzieciństwo. Ojciec kierowca ciężarówki czy innego, hałaśliwego gówna, matka księgowa, dziadkowie pod ręką, nawet rówieśników stadko. Sielanka, jak na takie poronione warunki. Ja to bym tygodnia w takiej betonowej dziurze nie wytrzymał.

      Jeden z osiedlowych pijaczków podszedł do nich z zamiarem wyłudzenia grubszych drobnych. Samo spojrzenie Jacoba wystarczyło, żeby sobie odpuścił.

      – Chcesz ją porządnie nastraszyć? – odgadł Garbaty.

      – Ona musi zachorować wcześniej. Dużo wcześniej. – Jacob spojrzał koledze prosto w szare oczy. – Ta sprawa otrzymała w centrali najwyższy priorytet. Wojciechowiczówna to nasz bilet do lepszego życia. Jej odrealnienie… – Zamilkł na chwilę. – Im większa moc, tym lepiej. Działaj, przyjacielu. Działaj! W straszeniu nie masz sobie równych!

      – Bilet do lepsiejszego życia… – Garbaty zamyślił się. – Coś takiego dzieli od śmierci zazwyczaj tylko krok.

      – A widzisz jakąś różnicę? Formalnie i tak nie żyjemy. Musimy zaryzykować. Przecież nie będziemy zabijać całe wieki strachliwych.

      Zaśmiali się dość nerwowo, wymienili uściski dłoni i rozeszli do nieciekawych zajęć.

      Garbaty scalił się z betonem, a niegdysiejszy brunet wrócił do samochodu, gotowy pozwiedzać trochę dwudziestowieczną Polskę z czasów przemian ustrojowych. Nie ryzykował życiem, to nie była Armenia. Postanowił poświętować, ponieważ nie wątpił ani trochę w skuteczność pana Eamona.

      Cieszył się, że ma tę sprawę za sobą i nie traktował jej więcej jak porażki. Tego typu umywanie rąk nazywał pracą zespołową.

      Rozdział 7

      Most Chędożenia

      Most przede wszystkim wyglądał staro. Według Jarka nawet butwiejące pniaki z Puszczy Białowieskiej miały w sobie więcej solidności. Turowski miał też zastrzeżenia co do rozmiaru konstrukcji, który klasyfikował ją raczej do podgatunku kładek, pod którymi od dawna nie płynęła żadna rzeczka.

      Podgniły, drewniany mostek nie zachęcał do spacerów. Śmierdziało starym grzybem.

      – Psy przodem. – Turowski zachęcił Atosa delikatnym pchnięciem.

      – Dotknij mnie jeszcze raz, to palce ci odgryzę, a z kikutów spiję krew.

      Mężczyzna odsunął się machinalnie i wybąkał przeprosiny. Dla pewności włożył ręce w kieszenie spodni.

      – Dlaczego to cholerstwo ma taką nazwę?

      – Bo wyjścia są dwa – zaśmiał się pies. – Albo będziesz chędożył, albo zostaniesz wychędożony. Sami sobie bywamy największym wrogiem… Tam w środku, we łbie.

      – Ale ja mam żonę.

      – Nie ty pierwszy. Masz też most do przejścia. Nikt się nie dowie. Zapewniam.

      Turowski wyczuł, że nie wyciągnie z psa więcej. Liczył na zdrowy rozsądek oraz determinację, które powinny jak w opowieściach o herosach, doprowadzić go do celu. Wkroczył na ciemne deski. Rozmyślał nad szlachetnością pojęcia „rodzina”. Coś zgrzytnęło, drewno pochwaliło się serią trzaśnięć, zaś po drugiej stronie poruszył się jakiś masywny kształt spowity mgłą. Coś zawyło, próbując przywołać Jarka. Mężczyzna krzyknął na psa:

      – Atos! Atosie? – Nerwy dały o sobie znać. – Do nogi, piesku.

      – Nie ma bata! – odszczeknął czworonóg z daleka. – Mogą sobie wyć do woli! Daj znać, kiedy będzie po seksakcji. Nie ciągnie mnie do takich wspomnień. Szczególnie cudzych, ludzkich.

      Turowski nic z tego nie rozumiał, ale przez lata emigracji przywykł do uczucia zagubienia. Ruszył, spowolniony strachem. Krew zaszumiała mu w rozgrzanych uszach, a z kieszeni spodni wysunęły się spocone dłonie.

      Powiało świeżością powietrza.

      – Jarku? – Przetoczyło się po deskach. – To ty? Nie zapomniałeś o mnie? Wiedziałam, że wrócisz. Tacy jak ty zawsze do mnie wracali.

      Mężczyzna zamarł w pół kroku. Uniesiona stopa wróciła na poprzednie miejsce i nie zamierzała odkleić się od desek. Smród niemytego ciała wkradł się w objęcia świeżości. Bez konwenansów, za to z subtelnością sztormowych fal.

      – Jareczku? Kochanie? – Tego głosu nie miał ochoty słyszeć. – Świnka z ciebie straszna, ale ja rozumiem takie sprośne świnki. Sama nie należę do grzecznych dziewczynek.

      – Musisz iść dalej! Musisz to przeżyć ponownie! – szczeknął z oddali Atos. – Będą jaja – dodał ciszej.

      Turowski

Скачать книгу