Скачать книгу

ziemi, szeptem wyrażając rozpacz i nie potrafiąc znaleźć nowego ciała, by się w nie wcielić. Gdyby ktoś otworzył drzwi, na ziemi rozpętałoby się piekło. A ponieważ trzeba co najmniej dziesięciu ludzi, żeby wyrwać je z zawiasów…

      Pułkownik Weistort się uśmiechnął.

      – Zmarli błądzący w oczekiwaniu na zmartwychwstanie. Wspaniałe! Czyż to nie parabola losów naszego narodu? Niemcy zrozpaczeni po klęsce i zdradzie, oczekujący na swego wybawcę Adolfa Hitlera? Führer dał Niemcom nowe ciało. Silniejsze, pełne energii. Uwielbiam te prastare tradycje. Pozwalają nam zrozumieć ukryty sens Wszechświata.

      Stopa pułkownika uderzyła poniewierającą się na schodach dużą puszkę po konserwie, która spadła ze stosu śmieci pozostawionych pod potężnym głazem. Weistort zatrzymał się w pół kroku, podniósł puszkę i rzucił ją na stertę nieczystości.

      – Poruczniku, będzie pan uprzejmy niezwłocznie zakopać te śmieci.

      Młody porucznik wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Weistort mu się przypatrywał, z dezaprobatą kręcąc głową.

      – Zaśmiecanie natury to zbrodnia, poruczniku. Ziemia hojnie obdarza nas wspaniałościami, więc winni jesteśmy traktować ją z szacunkiem. Nie uczono pana tego na wykładach z ekologii w Instytucie SS?

      – Nie, pułkowniku, wstąpiłem do SS w zeszłym roku.

      – To poważny błąd. Powinien pan wiedzieć, że ekologia to słowo stworzone przez dobrego Niemca, biologa Ernsta Haeckela. Wywodzi się ono od greckiego oikos, oznaczającego dom i logos, czyli słowo, nauka.

      Schäfer wtrącił z zapałem:

      – Ten Haeckel to wielki prekursor, wierzył w nierówność ludzi i stawiał białych na szczycie ewolucji. Był członkiem założycielem Niemieckiego Towarzystwa Higieny Ras, powstałego na początku dwudziestego wieku, zanim jeszcze narodził się narodowy socjalizm.

      – Oczywiście, jego dzieło Lebenswunder4 należy czytać i wracać do niego wiele razy – dodał Weistort. – Dam panu egzemplarz tej książki.

      Zadowolony ze swojego krótkiego wykładu pułkownik SS znów ruszył po schodach. Upłynęło kilka minut, zanim panowie weszli do groty. Była tak duża jak monachijska piwiarnia, a oświetlały ją pochodnie zamocowane na ścianach szarych jak cała dolina. W głębi groty grupa mężczyzn leżała przy ognisku, nad którym unosił się gryzący dym. Woń rozgrzanego tłuszczu przesycała zimne powietrze. Wysoki blondyn wybiegł im na spotkanie. Na jego twarzy malowało się napięcie. Nie tracił czasu nawet na oddanie honorów nowo przybyłym.

      – Poruczniku, z jednym z tragarzy jest bardzo kiepsko, wymiotuje i pluje krwią.

      Weistort i Schäfer spojrzeli na siebie z zaniepokojeniem.

      – To już trzeci… – dodał młody Niemiec. – Zabrali go do innego pomieszczenia.

      – Zechce pan mi go pokazać – powiedział półgłosem pułkownik.

      Skręcili w prawo, w stronę zagłębienia, z którego dochodziło blade światło. Kilku ludzi siedziało przed kamiennym ołtarzem, na którym palił się chrust. Trzej mnisi w szafranowych szatach przybrali pozycję lotosu, skupieni wokół leżącego na ziemi mężczyzny, który wił się z bólu pod przetartą derką. Jego twarz zroszona była potem, z kącika ust sączyła się krew.

      Weistort podszedł do mnichów, skłaniając się, by ich powitać.

      – Proszę tłumaczyć i niech im pan powie, że jestem wysłannikiem Adolfa Hitlera, wielkiego lamy Niemiec.

      Tłumacz zwrócił się do mnichów, którzy jednak pozostali obojętni. Weistort przykucnął i położył rękę na czole chorego.

      – Co mu dolega?

      Jeden z mnichów wzniósł oczy na oficera. Jego spojrzenie było srogie. Potem popłynął strumień słów, ostrych, dobitnych. Tłumacz uważnie słuchał, zanim wydukał niepewnym głosem:

      – Ten tragarz, tak jak pozostali, został ukarany za to, że wszedł do sanktuarium. Skona tej nocy i dołączy do zmarłych, którzy pukają do drzwi. Jeżeli stąd nie odejdziemy, spotka nas podobny los.

      Pułkownik Weistort z powagą skinął głową.

      – Proszę tłumaczyć moją odpowiedź. Jestem głęboko rozczarowany. Chcieliśmy tylko złożyć hołd jego przodkom. Proszę mu powiedzieć, że odnoszę się z ogromnym szacunkiem do jego aryjskiej ziemi i obyczajów. W Niemczech przywracamy dawne obrzędy przodków, którymi chrześcijaństwo wzgardziło. Czy moglibyśmy złożyć jakąś ofiarę, obdarować zmarłych, by okazać im szacunek?

      Tłumacz znów zabrał głos. W miarę jak mówił, mnich zamykał się w sobie. Wyszczekał parę słów i splunął na ziemię.

      Tłumacz wytrzeszczył oczy i skinął głową.

      – Trzeba zarżnąć kozę pobłogosławioną przez najwyższego lamę z Lhasy. Niestety, nie mamy kozy.

      Niemiecki oficer się uśmiechnął, a potem bez słowa wyciągnął nóż, który miał u pasa. Uniósł go i zaprezentował w słabym świetle ognia, a jego niebieskie oczy zdawały się odbijać metaliczny blask stali. Jego głos brzmiał dobitnie pośród kamiennych ścian.

      – Niech mu pan powie, że ja także należę do duchowego zakonu, do SS, i że ten sztylet otrzymałem od mojego dowódcy Heinricha Himmlera. Na ostrzu wygrawerowana jest dewiza: „Mój honor to moja wierność”. – Wsunął ostrze w płomienie. Stal zrobiła się czerwona. – Nie wiem, czy słowo honor znaczy coś w Tybecie, ale w mojej ojczyźnie zamyka w sobie trzy przymioty: dumę, odwagę i lojalność.

      Pułkownik Weistort z uśmiechem zbliżył się do jednego z mnichów, trzymając w ręce rozżarzony sztylet. Jego głos brzmiał niemal kojąco, łagodnie. Przykucnął obok najstarszego z bonzów, który dotąd nie wypowiedział jeszcze ani słowa.

      – Przyjaciele, nie wydaje mi się, byście dowiedli swej lojalności wobec nas.

      Zanim ucichło echo tych słów, pułkownik poderżnął starcowi gardło. Ostrze zmiażdżyło głośnię i wbiło się w mięśnie. Chlusnęła jasna krew, plamiąc nieskazitelnie biały kombinezon oficera. Mnich padł twarzą na ziemię tuż obok chorego. Przez chwilę wił się jeszcze jak robak. Wszyscy poczuli woń palonego mięsa.

      Dwaj pozostali mnisi nawet nie drgnęli. Ich twarze nie wyrażały żadnych emocji.

      Schäfer podszedł bliżej.

      – Oszalał pan, pułkowniku! To nie ich wina, że ten człowiek zachorował.

      Weistort otarł ostrze o szatę mnicha i odparł pobłażliwie:

      – Drogi Ernście, ta naiwność czyni pana sympatycznym, ale pozwoli pan, że coś wyjaśnię. Proszę spojrzeć na to czerwone obramowanie szat naszych mnichów. Świadczy o ich przynależności do Ganpitry, wewnętrznego zakonu tybetańskich kapłanów, którego zadaniem jest ochrona wspólnoty. Za wszelką cenę. Wolno im łamać prawa i zabijać, kiedy to konieczne. Wilki w owczej skórze… Któż obawiałby się dobrych buddyjskich mnichów… Nie sądzi pan, że to bardzo sprytne?

      – Nie widzę związku – odparł Schäfer, nie mając odwagi spojrzeć na nieruchome ciało starca.

      – Ganpitra nigdy nie posługuje się bronią białą, zbyt prymitywną, używa trucizn. To specjalność tego zakonu. Przed przyjazdem przeczytałem wspomnienia włoskiego misjonarza, któremu przed trzydziestu laty zezwolono na pobyt w Potali5. Sądzę, że otruli tragarzy, żeby uwiarygodnić działanie klątwy i przegonić nas stąd.

      Głos

Скачать книгу


<p>4</p>

Cuda życia.

<p>5</p>

Potala – rezydencja dalajlamy w Lhasie.