Скачать книгу

Wulff, osobisty astrolog Himmlera,Zodiac and Swastika, Coward-McCann, Geoghegan, 1973

      1

      Tybet

      Dolina Yarlung

      Styczeń 1939

      Burza stopniowo słabła. Pomruk grzmotów odbijał się dalekim echem ponad wierzchołkami drzew, a balet srebrzystych błyskawic przesuwał się na północ, w kierunku przełęczy Yarlung.

      Osłonięty przed lodowatym wiatrem, który od trzech dni dął w dolinie, mężczyzna w białym kombinezonie stał przed wejściem do groty i z uwagą wpatrywał się w ostatnie smugi światła, które padały na szczyty Himalajów. Manfred nie bał się piorunów, wręcz przeciwnie. Oswoił się z nimi przy ojcu, zapalonym alpiniście, podczas wspólnych wspinaczek po urwistych zboczach Alp Bawarskich. Jego słowa nasuwały mu się na myśl zawsze, gdy szalała burza:

      Kochaj pioruny, one oczyszczają powietrze i hartują serca silnych ludzi.

      Jednak tu, w zagubionym zakątku Tybetu, w sercu zamkniętej wysokimi ścianami doliny, wyczuwało się coś nieczystego i nawet gromy nie były w stanie tego oczyścić. Pogoda przypominała rozregulowaną busolę. Nie spadł tu ani płatek śniegu, choć góry wokół przykryła gruba warstwa świeżego puchu. Jakby niewidzialna i podstępna siła narzuciła własne prawa najpotężniejszym żywiołom natury.

      Hauptmannführer SS Manfred Dalberg omiótł ściany doliny wrogim spojrzeniem. Daleko im było do piękna bawarskich gór jego dzieciństwa. Nigdzie śladu roślinności, szary, jałowy świat, przytłaczający ogrom skalnych ścian najeżonych graniami ostrymi jak noże… Jakby ten krajobraz był stworzony tylko po to, by unicestwić każdą żywą istotę – człowieka i zwierzę.

      Ziemia wyjących czaszek.

      Tak Tybetańczycy nazwali to dziwne, zapomniane przez bogów i ludzi miejsce. Choć nie usłyszał złorzeczenia czaszek, nerwy targał mu zawodzący wiatr. Marzył tylko, by wrócić do Niemiec i dołączyć do swojej dywizji.

      Manfred postawił kołnierz standardowego kombinezonu oddziałów alpejskich SS i właśnie wtedy z prawej strony dobiegł go znajomy dźwięk. Sięgnął po lornetkę, by spojrzeć w dół. Ciężarówka z brudną plandeką szybko sunęła po pełnym dołów szlaku, który pełnił tu funkcję drogi. Pył unosił się spod kół, ciągnąc się za samochodem niczym popielaty tren.

      Schäfer jedzie.

      Esesman odetchnął z ulgą. Dowódca dotrzymał słowa, zapanuje nad sytuacją.

      Manfred nałożył kaptur i szybko zbiegł po kamiennych stopniach, które wiły się nad smętną doliną, łącząc wejście do groty ze szlakiem.

      Uciec z tej przeklętej dziury

      Już niemal dwa tygodnie temu opuścił Lhasę i większość sił wyprawy Schäfera, zabierając ze sobą tylko małą grupę badawczą z dwoma archeologami, lingwistę pełniącego funkcję tłumacza, pół tuzina tybetańskich tragarzy i trzech buddyjskich mnichów. Początkowo wszystko szło jak najlepiej. Ściśle trzymał się instrukcji i rozbił obóz. Dokładnie w miejscu opisanym w świętych zwojach ujrzał wciśniętą w zbocze grotę u wylotu szlaku Sanshai, a przy niej dwa szkarłatne czorteny, tybetańskie wieżyczki w kształcie stożków, gdzie znajdowały się młynki modlitewne. Tylko że tu nie było żadnych młynków, a groźne rzeźby rogatych demonów.

      Wszystko zgadzało się z reprodukcjami rysunków ze zwoju Kandziuru, świętej księgi Tybetańczyków.

      Drzwi wiodące do krainy czaszek.

      Ledwie jednak założył bazę, dwaj tragarze zapadli na tajemniczą chorobę i wykrwawili się na śmierć. Wkrótce potem doszło do napięć między Niemcami a „cuchnącymi mnichami”, jak mawiał o nich jego adiutant. Mnisi nakazali tragarzom zamknąć wejście do nekropolii. Odtąd nie można już było wejść w głąb groty. Choć chwilami miał ochotę ich wystrzelać, nie chciał psuć stosunków dyplomatycznych swego kraju. Tybet był przecież oddanym przyjacielem Trzeciej Rzeszy i zabiegał o pomoc militarną w konflikcie z Chinami.

      Wysłał wiadomość, domagając się wsparcia dowódcy, Hauptsturmführera Ernsta Schäfera. Przecież szef ekspedycji „Tybet, ziemia aryjska” zaprzyjaźnił się z najbardziej wpływowym człowiekiem w Lhasie, piątym Rinpocze3. Tak bardzo, że zdołał go nawet nakłonić do podarowania Niemcom zwojów świętego Kandziuru.

      Manfred dotarł do szlaku, gdy pokryta iście księżycowym pyłem ciężarówka hamowała tuż przed nim. Przed samymi czortenami jeden z tragarzy właśnie czyścił uprząż muła. Manfred obrzucił gniewnym spojrzeniem drobnego mężczyznę o twarzy pomarszczonej jak za mocno przypieczone jabłko. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Schäfer na każdym kroku powtarza, że ci podludzie należą do rasy aryjskiej.

      Kiedy z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni w białych kurtkach polarnych, Manfred wyprężył się jak struna, regulaminowo wyciągając w ich stronę prawą rękę.

      – Heil Hitler!

      Obaj mężczyźni odpowiedzieli tym samym gestem. Bardziej masywny, zbudowany jak bokser, o śmiejącej się twarzy okolonej jasną brodą, żywiołowo uścisnął jego dłoń.

      – Manfred, co za szczęście – rzucił egzaltowanym głosem Schäfer.

      Potem wyciągnął rękę ku swemu kompanowi podróży, który zatrzymał się nieco za nimi.

      – Przedstawiam ci pułkownika Karla Weistorta, dyrektora Ahnenerbe i członka osobistego sztabu Reichsführera. Przyjechał prosto z Berlina.

      Esesman zbliżył się do Manfreda. Delikatna szrama przecinała jego skroń i policzek. Manfred widział już tego typu blizny u szermierzy z pruskich bractw studenckich. Mimo blizny esesman emanował swoistą życzliwością, rzadko spotykaną u wyższych oficerów SS.

      Pułkownik uścisnął mu dłoń i serdecznie się uśmiechnął.

      – Gratulacje, Obersturmführerze Dalberg. Jeżeli informacje są ścisłe, jesteśmy o krok od wspaniałego odkrycia. Pańska przyszłość w SS zapowiada się doskonale, młody przyjacielu.

      Porucznik zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że nikt nie czytał jego listu.

      – Schlebia mi to, panie pułkowniku, ale wspomniałem o pewnych trudnościach.

      Oficer położył mu rękę na ramieniu.

      – Proszę mi o tym opowiedzieć.

      Porucznik z niechęcią spojrzał w głąb groty.

      – W jaskini są olbrzymie drzwi bez zamków. Prowadzą do sanktuarium, w którym znajduje się… obiekt. Ale mnisi są wściekli, mówią, że mieli nam tylko pokazać grotę, a nie wprowadzać nas do nekropolii. Nie chcą, żeby obcy sprofanowali to sanktuarium.

      Weistort wybuchnął śmiechem. Szczerym, wesołym śmiechem.

      – Obcy? Oczywiście, że nie. W naszych żyłach płynie ta sama krew, chociaż na pierwszy rzut oka tego nie widać – powiedział, obserwując tragarza, który palił długą fajkę. – Chodźmy rozwiązać problem z naszymi „kuzynami”.

      Wszyscy trzej ruszyli po schodach prowadzących do groty.

      – Jak mija pobyt w Lhasie? – zapytał Manfred.

      – Świetnie. Skończyłem kręcenie mojego przyszłego dokumentu, no i zebraliśmy mnóstwo pierwszorzędnych informacji naukowych. Żałuję, że wkrótce musimy wracać do Berlina. To cudowny kraj, a Tybetańczycy są niezwykłymi ludźmi.

      – Nie podzielam

Скачать книгу


<p>3</p>

Rinpocze – dygnitarz tybetański.