Скачать книгу

niesamowita góra. Na horyzoncie rysowały się setki szarych szczytów rozrzuconych chaotycznie, jakby kamienny wiatr najpierw je chłostał, a potem zmroził na wieczność. W wyżłobieniu wznosiła się ciemna dzwonnica, która wyglądała jak ostrze szpady. Jaime nerwowo wskazał ją ręką.

      – To nasz cel. Klasztor Montserrat.

      Czekali, aż zapadnie noc, by wśliznąć się pomiędzy pierwsze góry. Ścieżka poganiaczy mułów wiła się pośród granitowych ścian. Na wszelki wypadek Jaime rozkazał im zdjąć hełmy tuż przed podjęciem wspinaczki. Jedno uderzenie metalu o skałę sprawiłoby, że cała góra rozbrzmiałaby jak dzwon. El Jefe, jak nazywali go jego ludzie, dobrze przygotował swoją misję. A raczej dobrze ją dla niego przygotowano, myślał Tristan.

      – Podobno klasztor ewakuowano – szepnął Irlandczyk. – Słyszałem nawet, że większość mnichów zabito. Zastanawiam się, po co idziemy na tę górę. Nie zostało tam już nic oprócz ruin i kruków.

      – Może będziemy polowali na duchy, może to nowa tajna broń, żeby wreszcie wygrać tę wojnę…

      Rudzielec przeżegnał się mimo woli.

      – Zamknij się! U mnie, w Irlandii, nie igra się z duchami. Popatrz na te przeklęte sterczące kamienie: wyglądają jak wojownicy zamienieni w skały przez demona. Czasami wydaje mi się, że zaraz się obudzą…

      – Stać! – rozkazał Jaime.

      Dotarli właśnie do rozległego płaskiego wzniesienia pod urwiskiem. Pod tym skalnym dachem migotały w blasku księżyca bystre wody źródła, które spływały do kamiennej niecki. Ludzie odłożyli broń, żeby ugasić pragnienie. Wspinaczka była ciężka. Jaime zapalił zapałkę, która oświetliła jego twarz. W chwiejnym blasku wydawał się bledszy niż zwykle.

      – Światło!

      Podbiegł do niego jeden z żołnierzy. W ręku trzymał lampę, którą zapalił El Jefe. W jaśniejszym świetle ukazał się mur przylegający do falezy. Nad zwieńczonymi łukiem drzwiami figura świętego błogosławiła przybyszom. Jaime splunął na ziemię. Najbardziej na świecie nienawidził księży. To przez nich Hiszpania pogrążyła się w wojnie domowej. Od stuleci utrzymywali lud w ignorancji i strachu. Hiszpanie nie wiedzieli, czym jest wolność, a bali się piekła. Ale powiał świeży wiatr i rozniecił zarzewia buntu, toteż Hiszpania stanęła w płomieniach.

      – Irlandczyku – szepnął Jaime – urodziłeś się w katolickiej rodzinie?

      Rudowłosy, który był fatalistą, pokiwał głową.

      – W takim razie potrafisz się zorientować w klasztorze?

      El Jefe wyciągnął plan i oświetlił go, unosząc lampę. Czerwony punkt znajdował się w rogu, tam gdzie klasztor łączył się z kościołem.

      – Musimy iść tam.

      Irlandczyk powiódł palcem po planie, a potem zaczął mówić:

      – Najpierw musimy dostać się za furtę, potem przejść przez dziedziniec główny, żeby dotrzeć do kościoła. Prawie wszędzie będziemy na odkrytym terenie. Jeżeli na nikogo się nie natkniemy, uda się, w przeciwnym razie…

      – Wiele miesięcy temu wszyscy musieli opuścić klasztor, ale zezwolono pozostać dwóm osobom. Ojcu przełożonemu i kustoszowi. Dwóm duchownym.

      Tristan, który właśnie zapalił cygaro, wtrącił się do rozmowy:

      – Wątpię, żeby pozwolili nam spokojnie obrabować opactwo…

      Rozwścieczony Jaime aż podskoczył.

      – A kto ci powiedział, że idziemy rabować?

      – Ten czerwony punkt jest dokładnie tam, gdzie w klasztorach mieści się skryptorium. W średniowieczu kopiowano tam manuskrypty dawnych tekstów. Tylko że od wynalazku ojczulka Gutenberga kopiści znaleźli się na bezrobociu…

      – Przejdź do rzeczy – przerwał El Jefe, który nie znosił dezynwoltury Francuza. Ten zwyczaj drwienia ze wszystkiego mimo pozornej powagi budził w nim chęć mordu.

      – Od co najmniej czterystu lat właśnie w dawnym skryptorium przechowuje się klasztorne bogactwa: przedmioty kultu z metali szlachetnych, dzieła sztuki… Słowem: skarby opactwa. Dlatego wątpię, by gospodarze powitali nas z otwartymi ramionami…

      Skupieni wokół nich żołnierze z uwagą słuchali Francuza. Odkąd przydzielono im tę misję specjalną, pojawiały się wciąż nowe pytania. Wszyscy znali klasztor Montserrat, który od stuleci był celem pielgrzymek czczonym w całej Hiszpanii. Od Sewilli przez Barcelonę po Burgos ludzie spieszyli złożyć hołd cudownej Madonnie z opactwa. Na tej górze biło duchowe serce kraju. W dodatku ta aura świętości i tajemnicy wzbudzała przesądne lęki. Niektórzy żołnierze już zerkali z obawą na mury klasztoru. Jaime szybko wyczuł, że jeżeli nie tchnie w nich odwagi, to niektórzy mogą stchórzyć. A wszystko przez tego przeklętego Francuza.

      – Żołnierze! Republika wybrała was ze względu na waszą odwagę i zalety. Nasza wielkiej wagi misja może przesądzić o pokonaniu wroga! Tej nocy przyszłość Republiki spoczywa w waszych rękach! A zatem ruszamy!

      Zmotywowana grupa ruszyła w dalszą drogę. Tylko Tristan został z tyłu, wpatrując się we fronton kaplicy. Księżyc oblał migotliwą poświatą figurę świętego, który zdawał się wynurzać z kamienia. Tuż nad jego głową promień padający na gwiazdę wydobył z niej blask godny misternie oszlifowanego diamentu.

      – A ty, El Francès, jeżeli nadal będziesz wygadywał takie bzdury, źle skończysz, El Jefe ci to obiecuje.

      Tristan nie odpowiedział. Chwycił karabin, przeładował i ruszył z uśmiechem na ustach. Wiedział, że w decydującej chwili Jaime będzie go potrzebował.

      Ciemna bryła opactwa wtulała się między dwie skalne ściany niczym śpiące zwierzę, nie wiadomo było tylko, czy snuje piękny sen, czy dręczy ją koszmar. Aby zapewnić oddziałowi większe bezpieczeństwo, Jaime podzielił ludzi na dwie grupy, które kierowały się do wejścia, wzajemnie się osłaniając. Nigdy nic nie wiadomo. Kiedy jednak oba pododdziały połączyły się przed kratą, okazało się, że furta stoi otworem, jakby roztargniony mnich zapomniał ją zamknąć. To nieprzewidziane ułatwienie zaniepokoiło żołnierzy, tym bardziej że znajdowali się przed dziedzińcem głównym, gdzie przed wojną w każde święto kościelne gromadziły się tysiące wiernych. Teraz plac opustoszał, ale nie panowała tu cisza. Zimny wiatr szeleścił zwiędłymi liśćmi, które opadały z potężnych drzew ciemniejszych niż noc. Żaden z żołnierzy nie miał odwagi iść dalej. Ten nieustanny szelest wprawiał ich w rozdrażnienie. El Jefe również stał nieruchomo. Choć nie śmiał się do tego przyznać nawet przed sobą, wiedział, że tym razem po wkroczeniu na uświęcony teren nie będzie już mógł się wycofać. Niewidzialny próg – może przesądny strach przed świętokradztwem – wbrew jego woli zatrzymywał go na granicy. Odwrócił się do swoich ludzi. Wszyscy wtopili się w ciemność.

      – Kto pójdzie na ochotnika do kościoła?

      Nie usłyszał ani odgłosu kroków, ani słowa odpowiedzi.

      – Trzeba znaleźć kustosza i opata, to rozkaz!

      ‒ Jeśli tylko tyle…

      Ironiczny głos Tristana poprzedził jego gest. Francuz zsunął mauzera z ramienia, wycelował w niewidzialny punkt i strzelił. W ułamku sekundy masywny dzwon opactwa rozbrzmiał niczym armatni wystrzał, a jego jęk powracał, odbijając się echem pośród gór.

      – Teraz wyjdą.

      Jaime zacisnął pięści i z trudem powstrzymał się od walnięcia tego przeklętego

Скачать книгу