Скачать книгу

nawet zaocznie wzdychały do ratowników, zazdroszcząc mi bliskich z nimi kontaktów, a obietnica imprezki w towarzystwie herosów zapewniała mi dozgonną wdzięczność zaprzyjaźnionej płci pięknej. Do dziś, gdy wspomnę o wódeczce z tym czy z tamtym, robią maślane oczy, dając niezbity dowód na starą prawdę, że kobiety jak świat długi i szeroki marzą o bohaterach i tęsknią za nimi.

      TOPR kiedyś i dziś

      „TOPR rozwijał się dziwnie”, mówią ratownicy, wskazując okresy całkowitej stagnacji Pogotowia, po których nagle następowały wręcz cywilizacyjne skoki. Patrząc na to, jak dziś wygląda, trudno uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno, bo w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, toprowcy chodzili na wyprawy z pochodniami, mając do dyspozycji przestarzały sprzęt i borykając się z całą masą ograniczeń.

      Pod auspicjami GOPR-u zarządzanie organizacją mocno kulało, a żelazna kurtyna oddzielająca nas od reszty świata nie pozwalała na spektakularny rozwój techniczny. Mimo to TOPR nieustannie szedł do przodu, to nieporadnie przebierając nogami, a czasami stawiając siedmiomilowe kroki. Zawsze jednak odwołując się do przeszłości i tradycji jako fundamentu, na którym odważnie i bez kompleksów budował i buduje przyszłość. A było się do czego odnieść, bo jak czytamy w magazynie „Wierchy”: „Od chwili założenia i w pierwszych latach działalności Pogotowia było o nim głośno w całej Polsce. Żywo komentowano w prasie każdą jego akcję. Cieszyło się ono uznaniem i poparciem całego społeczeństwa, toteż nie napotykano w tym okresie na trudności finansowe. Koszta wypraw ratunkowych były w większości wypadków zwracane przez poszkodowanych lub ich rodziny”16. TOPR zaczynał mieć jednak kłopoty kadrowe: „Nowi członkowie przybywali do Straży niemal co roku, ale pokrywało to jedynie straty, jakie TOPR ponosiło zwłaszcza w okresie pierwszej wojny”17.

      W ciągu pierwszych trzydziestu lat istnienia stowarzyszenia przyrzeczenie złożyło pięćdziesięciu ochotników, którzy wzięli udział w trzystu akcjach ratunkowych. Ich działalność przerwał wybuch drugiej wojny światowej, ratownicy, w obliczu klęski kraju, zawiesili pracę Pogotowia, ale niemiecki okupant w 1940 roku wymusił na nich ponowne podjęcie służby górskiej, zmieniając nazwę TOPR na Freiwillige Tatra Bergwacht. W ciągu pięciu lat ratownicy pod niemieckim logo wyszli na akcję blisko siedemdziesiąt razy. Pierwszy wypadek zanotowano 12 lutego 1940 roku – Franciszek Bryja, pracownik kolejki na Kasprowy Wierch, zginął w lawinie, która spadła w Dolinie Goryczkowej. To zresztą był jedyny wypadek lawinowy w czasie wojny, pozostałe zdarzenia to głównie kontuzje, zaginięcia i upadki z wysokości, często kończące się śmiercią. „Zabiła się Niemka, przy zrywaniu szarotek. Pomoc Pogotowia Ratunkowego nie była potrzebna”, między innymi taki opis znajdujemy w księdze wypraw, wędrujący w tym okresie turyści do wytrawnych bowiem nie należeli. W rubryce zgłoszenia przy adnotacji: „od ilu lat chodzi po Tatrach” pojawiają się odpowiedzi: „od jednej godziny!” albo „prawie w ogóle nie!”.

      Ciekawe, że mimo toczących się działań wojennych aktywność górska w Tatrach była całkiem spora, i to nie tylko wśród Niemców. W meldunkach nie brakuje polskich nazwisk, opatrzonych czasami dość specyficznymi rysopisami. „Wzrost niski, niezbyt zgrabna, za okularami”, scharakteryzowano jedną z zaginionych Polek, która wyszła na wycieczkę w 1943 roku. Ratownicy znaleźli ją… sześć lat później! Biedaczka spadła ze Zmarzłej Przełęczy. Okupant nie ingerował w to, kogo ratują toprowcy, choć ewidentnie miał ich na oku. Na zdjęciach z akcji widać niemieckich żołnierzy pod bronią, którzy asystują ratownikom. W tym czasie szczególnym powodzeniem wśród turystów cieszył się Giewont i to tam dochodziło do największej liczby wypadków. Drugie miejsce w tym rankingu zajmował Kasprowy Wierch i jego okolice.

      Najcięższą i najniebezpieczniejszą akcją Pogotowia w okresie wojny, a zarazem akcją zamykającą ten okres była wyprawa do Doliny Zuberskiej po rannych radzieckich partyzantów, ukrywających się w drewnianej chatce w Skrajnym Salatynie, na północnych zboczach Brestowej. W nocy z 11 na 12 lutego 1945 roku ratownicy TOPR-u mimo fatalnych warunków pogodowych, zawiei śnieżnej i głębokich śniegów, przeszli na słowacką stronę Tatr, na wciąż okupowany przez Niemców teren, by wyciągnąć partyzantów z opresji. Zakopane było już wtedy wyzwolone przez Sowietów, którzy szybko dali się tutejszej ludności we znaki, nic więc dziwnego, że nikt z własnej i nieprzymuszonej woli nie zamierzał nadstawiać za nich karku. Wprawdzie komunistyczne władze przez całe lata wmawiały nam, że właśnie tak było, prawda jednak wygląda zupełnie inaczej. Do TOPR-u, a właściwie do: „Pogotowia Polskiego Tatrzańskiego /Górskiego/ –. Wawrytka Jana i Wartytko Wojciecha, Marusarza, Gąsienicy Władysława, Gąsienicy Jana i inn ych” [pisownia oryginalna], przyszło z Komendy Komisariatu Milicji Obywatelskiej w Zakopanem wezwanie następującej treści: „Natychmiast rozkazuje się zebrać dwudziestu ludzi wraz ze sznurami, sankami i innymi sprzętami dla ratowania rannych żołnierzy w górach. Zgłosić się na /5/ godz. rano dnia 11.2.1945 r. w Komendzie milicji Obywatelskiej. W razie niewypołnienia rozkazu winni pociągnięci będą według prawa wojennego” [pisownia oryginalna].

      Sprawa zatem postawiona była jasno – albo idziecie, albo kula w łeb! Argumentacja, trzeba przyznać, dość przekonująca – ratownicy pod wodzą Zbigniewa Korosadowicza, ówczesnego naczelnika TOPR-u, stawili się więc, gdzie trzeba, i zrobili, co trzeba, mimo strasznej pogody i wielkiego niebezpieczeństwa. Do przerzucenia na naszą stronę było czterech rannych żołnierzy. Nieludzko ciężka akcja trwała czterdzieści osiem godzin. Partyzantów trzeba było pakować w tobogany (czyli specjalne sanki do zwożenia rannych) i przewozić na naszą stronę, przedzierając się dosłownie pod nosem szwabów. Trasa ucieczki prowadziła zaledwie 150 metrów od niemieckich posterunków! Wraz z rannymi przerzucono dwie sanitariuszki i lekarza. Operacja była absolutnie brawurowa, jedna z najtrudniejszych w historii Pogotowia. W schronisku PTTK na Polanie Chochołowskiej wmurowana jest tablica pamiątkowa przypominająca to wydarzenie, oczywiście bez adnotacji o prawdziwych motywacjach działania ratowników. Zaraz po wojnie nakręcono o tym film pt. Błękitny krzyż.

      Koniec wojny dla toprowców oznaczał początek wzmożonej pracy. Postanowiono czym prędzej odbudować kadrę, dlatego starsi ratownicy zaczęli intensywnie szkolić młodszych, choć nie bardzo było na czym. Niemcy podczas ucieczki rozkradli cały sprzęt, magazyny świeciły więc pustkami. Wprawdzie od 1946 roku Pogotowie zaczęło dostawać z Wydziału Turystyki przy Ministerstwie Komunikacji stałe miesięczne dotacje, które szły na cele ratownicze, nie były to jednak żadne kokosy.

      – Bieda dosłownie piszczała. Ratowaliśmy tym, czym mieliśmy, a mieliśmy niewiele. Sprzęt albo pamiętał czasy Zaruskiego, albo był wykonywany chałupniczo, co sprawiało, że ekwipunek często ważył tyle, co człowiek – wspomina Antoni Janik. – Haki, uprzęże, raki, młotki, to wszystko było robione z żelaza, na plecach mieliśmy więc po czterdzieści, pięćdziesiąt kilogramów. Tylko karabinki produkowane były przez specjalistyczne zakłady w Bielsku-Białej, całą resztę wykuwali miejscowi kowale. Same raki ważyły ze dwa kilogramy. Do tego dochodziły liny sizalowe, czyli z włókien agawy, które gdy namokły, stawały się prawdziwym kołem młyńskim u szyi, często zresztą bezużytecznym, zwłaszcza gdy zamarzły. Trzeba było mieć żelazne mięśnie, żeby całe to żelastwo wynieść na górę. Wyglądaliśmy jak pionierzy ratownictwa, zresztą całe Zakopane zdawało się cofnąć do dawnych czasów.

      Na szlakach na przykład wciąż spotykało się sławnych góralskich przewodników w przedwojennym stylu. Góralskie portki, pasterska torba, kierpce, cucha i kostur – tak prezentował się porządny towarzysz wędrówki, który gadał i zachowywał się jak nestor fachu z czasów Chałubińskiego. Pełna cepeliada, a właściwie spektakl. „Pon płaci – pon wymaga”, mawiali górale, stopień stylizacji

Скачать книгу


<p>16</p>

Tadeusz Aleksander Pawłowski, Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, „Wierchy”, rocznik jubileuszowy 1873–1948, s. 149; https://jbc.bj.uj.edu.pl/Content/55757/PDF/NDIGCZAS003476_1948.pdf.

<p>17</p>

Tamże.