Скачать книгу

Dewitzowie, z imponującą kwotą dwudziestu pięciu tysięcy franków szwajcarskich, które były odszkodowaniem za śmierć ich ukochanej córki. Dziewczyna zginęła w katastrofie lotniczej. Szwajcarskie linie wypłaciły rodzinom ofiar rekompensaty, a hojni rodzice, wznosząc się ponad tragedię, oddali pieniądze na szczytne cele.

      – TOPR kupił za nie pierwszy zestaw alpejski, stalowe liny oraz akie do zwożenia rannych, które w końcu zastąpiły prymitywne tobogany, doprowadzające ratowników do szału – wspomina Kazimierz Gąsienica-Byrcyn. – Cholerne to były „urządzenia”. W oryginalnym wydaniu tobogany zamiast dyszelków miały linki, które, mówiąc oględnie, były rozwiązaniem do dupy, o czym niemal boleśnie przekonał się mój ojciec.

      Pewnego razu, tuż po wybudowaniu kolejki na Kasprowy Wierch, dostał wiadomość, że w połowie Goryczkowej leży połamany narciarz i woła o pomoc. Pojechał więc po niego, zapakował biedaka w rzeczony tobogan, czule owinął góralską derką i dawaj w długą.

      Trasa jednak w żadnej mierze nie przypominała tej, którą zjeżdżamy dzisiaj – nie było przecież ratraków. Pod nartą skrzypiał więc dziewiczy puch, a pod nim wszystko, co Pan Bóg stworzył – kosówka, kamienie – słowem, jazda była ekstremalna, do tego na ekstremalnie beznadziejnych dechach, ledwo oheblowanych, zatkniętych na twarde buty za pomocą rdzewiejących sprężyn. Nie trzeba było wiele, by noga gdzieś tam się omsknęła, gdzieś zapadła i by cholerna linka toboganu wyślizgnęła się z rąk i wraz z saniami oraz rannym samotnie pomknęła Bóg wie gdzie. W tym wypadku tobogan śmignął w stronę szyjki i pośredniego Goryczkowego, za zgubą zaś pędem puścił się Stanisław. Pęd jednak, w obliczu wspomnianych dech, tchu nie zapierał, dość powiedzieć, że gdyby nie rzeźba terenu, połamaniec być może zaparkowałby pod którąś z krupówkowych knajp. Śmiałej jeździe na krechę przeszkodził jednak przeciwstok i tak oto, gdy tobogan znalazł się na wzniesieniu, wytracił prędkość, by rozwinąć ją ponownie, tyle że gnając w przeciwną stronę. Na szczęście Stanisław także tam doszusował, złapał zgubę i drżącą ręką odsłonił derkę, spodziewając się ujrzeć ledwo żywego turystę. I owszem, spojrzały na niego wielkie oczyska, tyle że zachwycone! „Ależ pan, panie ratowniku, jeździ!”, rzucił zazdrośnie narciarz, doceniając kunszt, na co Stanisław, nie tracąc animuszu, podkręcił sumiasty wąs, skromnie przyznając: „Cos to dlo mnie taki sius!”.

      Robienie dobrej miny do nie najlepszej gry stanowiło w tamtych czasach element ratowniczej codzienności, nie bardzo było z czym iść na wyprawę, w górach tymczasem dużo się działo. Zamknięci w komunistycznym kraju Polacy korzystali, jak mogli, z rodzimych atrakcji, na szlakach i na ścianach wspinaczkowych roiło się więc od żądnych wrażeń turystów, tyle że słabo wyekwipowanych i równie słabo wyszkolonych.

      – Bywało, że w weekend w ścianie wisiała setka taterników – wspomina pan Antoni Janik. – Do wspinaczki dosłownie ustawiały się kolejki. W ściany pchali się ci, którzy coś umieli, i ci, którzy nie mieli o tym zielonego pojęcia. Efekt był taki, że wypadek gonił wypadek. Pamiętam, że jednego roku, w latach sześćdziesiątych, mieliśmy sto osiem akcji!

      A tu ani telefonów komórkowych, ani śmigłowca, ani skutera, ani nawet samochodu, żeby podrzucić ratowników możliwie najbliżej miejsca zdarzenia. Wszystko odbywało się „z buta” i wszystko, z dzisiejszej perspektywy, za późno. Biedak, który uległ wypadkowi w górach, musiał mieć nie lada szczęście, by przeżyć, bo – po pierwsze, ktoś musiał jego wypadek zobaczyć albo usłyszeć wołanie o pomoc, a po drugie, tenże świadek musiał mieć na tyle siły, determinacji i orientacji w terenie, żeby zbiec do najbliższego schroniska i o zdarzeniu poinformować dyżurujących tam ratowników. W tym czasie poszkodowany mógł co najwyżej gorliwie modlić się do Najwyższego o siłę, by doczekał przyjścia pomocy, co wcale nie było oczywiste, zważywszy na to, że zorganizowanie wyprawy i dotarcie na miejsce zdarzenia trwało godzinami.

      – W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych znajdowaliśmy często zwłoki, rzadko udawało się uratować kogoś, kto był w ciężkim stanie – mówi wprost pan Janik. – Najgorsze były lawiny. Śniegi były po pas, w związku z tym sprzęt i ludzi dowożono do schronisk… sankami. Samo dotarcie na miejsce zdarzenia było bardzo trudne, dlatego wyprawy trwały nieraz po dwadzieścia godzin.

      Dziś, gdy zdarzy się wypadek, w centrali TOPR-u natychmiast rozdzwaniają się telefony. Co najmniej kilka osób zgłasza to samo zdarzenie, w tym często dzwoni sam poszkodowany. Dyżurny ratownik od razu ma informację o miejscu wypadku oraz odniesionych przez turystę ranach i natychmiast organizuje wyprawę. Dodatkowych ratowników wzywa, wysyłając do nich esemes, dzięki czemu najszybsi potrafią dotrzeć do centrali w kilka minut!

      Siedemdziesiąt lat temu ten proces odbywał się „drogą pantoflową”. Pierwszy z ratowników, który dowiadywał się o akcji, dawał znać drugiemu, drugi leciał do trzeciego itd. Z wiadomością do kolegów wysyłano żony, dzieci lub parobków.

      – W moim rodzinnym domu przy ulicy Kościeliskiej była stacja TOPR-u – wspomina Maria Matejowa, córka słynnego ratownika Stanisława Gąsienicy z Lasa i wdowa po Stanisławie Matei, który zginął w katastrofie śmigłowca w Dolinie Olczyskiej. – To był jedyny punkt pogotowia mieszczący się poza centralą, z jedynym w okolicy telefonem. Przez nasz dom przechodziły więc wszystkie interwencyjne powiadomienia. Kiedy dzwoniła centrala TOPR-u z wiadomością o wyprawie, to tata łapał za plecak i przygotowywał się do wyjścia, a moim zadaniem, jako małej dziewczynki, było pobiec z wiadomością do sąsiadów, bo obok nas mieszkało kilku ratowników: Tadek Giewont, Staszek Giewont, Żymuła, Grandysowie, Władysław Gąsienica-Roj. Miałam ze sobą karteczkę, na której ojciec pisał czas i miejsce zbiórki, informując jednocześnie, czy transport, czyli konna furka (!), jest już zorganizowany. Ależ to były czasy. Sprzęt mieli tak strasznie kiepski, że kiedy po wojnie dostali rowery, to zdawało się, że mają do dyspozycji wehikuły czasu. Na „gaziki”, czyli radzieckie samochody terenowe typu GAZ-67, musieli czekać jeszcze dobrych kilka lat.

      Tak jak na wiele innych rzeczy, które wolniej lub szybciej docierały pod Tatry, zmieniając oblicze Pogotowia. Pierwszego rozwojowego kopa dały TOPR-owi stalowe liny. Natychmiast wyparły wspomniane ciężkie sizalowe powrozy, uwalniając obolałe ramiona ratowników, ale co ważniejsze, pozwalając prowadzić trudne akcje ścianowe.

      W 1958 roku do TOPR-u dotarł zestaw alpejski, zwany od pomysłodawcy specjalnej uprzęży „zestawem Grammingera”. Służył w akcjach w bardzo stromym terenie górskim. Pozwalał na opuszczanie bądź wciąganie na górę ofiary wypadku wraz z ratownikiem. To była prawdziwa rewolucja. Zestaw składał się ze stumetrowych, cienkich, ale bardzo wytrzymałych lin stalowych, które (huraaa!) można było łączyć ze sobą, uzyskując dowolną długość liny. W zestawie był bęben hamujący, dzięki któremu w sposób kontrolowany opuszczało się ratownika i rannego, oraz tak zwane szelki Grammingera, zwane czasem portkami, w których transportowano poszkodowanego.

      Gdy toprowcy dostali ten wynalazek, od razu zabrali się do intensywnego ćwiczenia, co docenili cztery lata później, gdy na Kazalnicy doszło do bardzo poważnego wypadku i równie poważnej akcji, która określana jest mianem jednej z najtrudniejszych w historii TOPR-u.

      W połowie gigantycznej ściany Kazalnicy zawisło dwóch słowackich wspinaczy. Jeden po uderzeniu głową o skałę zginął na miejscu, a jego partner wpadł w potrzask. Nie umiał poradzić sobie z ciałem kolegi, nie potrafił też samodzielnie zjechać do podstawy ściany.

      – Stanęliśmy przed wyzwaniem pokonania czterystu dwudziestu metrów pionowej ściany – wspomina Antoni Janik. – Musieliśmy połączyć pięć stalowych lin, ale też wszystko dokładnie przemyśleć i dokładnie omówić, wtedy przecież nie było

Скачать книгу