Скачать книгу

Ludzie, życząc sobie zdrowia, dodają mój pseudonim na końcu… Coś pięknego! Obyście wszyscy byli zdrowi.

      BONSON

      Tamtędy lepiej nie idź

      Damian Kowalski

      ur. 1990

      Raper i autor tekstów. Szerszej publiczności objawił się wydanym w 2011 roku albumem „Historia po pewnej historii”, nagranym z producentem Matkiem. Oprócz twórczości solowej, znany jest między innymi z duetu BonSoul oraz zespołu Almost Famous. Jego płyty ukazywały się nakładem takich wytwórni jak Asfalt Records czy Def Jam Recordings Poland. Współpracował z wieloma czołowymi przedstawicielami polskiej sceny rapowej.

      Dlaczego: Jego karierę śledzę od samego początku. Pamiętam wydaną w 2008 roku EP-kę „Wspomnienia z domu umarłych”, na której recenzję trafiłem na jakimś blogu; zasłuchiwałem się w niej bez końca. 2011 rok z kolei to już pełnoprawny album „Historia po pewnej historii”, z którego singlami jakiś czas po premierze zachwycało się pół rapowej Polski. Mnie natomiast przez wiele miesięcy towarzyszyły takie numery jak „Pan śmieć”, „Ich już nie ma” czy „O mnie się nie martw”. Bardzo do mnie przemawiały bezpośredniość i emocjonalność bijące z tekstów Bonsona. Choć jestem o kilka lat młodszy od niego, a moje przeżycia i doświadczenia nie były tożsame z tymi, które przedstawił na „Historii…”, potrafiłem w tych wersach odnaleźć siebie – a to zawsze ceniłem sobie w rapie najbardziej. W kolejnych latach szczecinianin notował to wzloty, to upadki – tak muzycznie, jak i życiowo – a ja w pewnym momencie przestałem być na bieżąco z jego twórczością, ale i tak zazwyczaj jeden czy dwa kawałki do mnie trafiały i nie mogły puścić. Ostatnio tak było raptem dwa miesiące przed naszym spotkaniem, gdy usłyszałem „Zepsutego”. Naprawdę nie sądziłem, że – mając lat dwadzieścia pięć z groszami – jakikolwiek rapowy tekst będzie w stanie jeszcze mną wstrząsnąć. Ten wstrząsnął tak, że przez kolejne trzy dni nie słuchałem niczego innego.

      Jak: Puściłem wiadomość na bookingowego maila Bonsona, że cześć i że zwracam się do was z zaproszeniem dla waszego artysty do udzielenia wywiadu do takiej a takiej książki. Cztery minuty później otrzymałem odpowiedź od samego zainteresowanego, który – jak się okazało – czasem zerknie na tę skrzynkę i akurat idealnie się zgraliśmy. Przybiliśmy temat, kilka dni później przez telefon obgadaliśmy szczegóły, umówiliśmy termin i niedługo potem wsiadłem już z fotografką do fury, by pognać do Szczecina. Wbitka do apartamentu, Ania od razu do łóżka, ja natomiast zamówiłem jeszcze pizzę. (Posłużyła mi także za śniadanie i kolację następnego dnia). Szybka pobudka i o dziesiątej zameldowaliśmy się u Bonsona, który lojalnie wcześniej uprzedził, że w jego domu rządzą trzy- i sześciolatka. Po starszej córce widziałem, że najchętniej pozbyłaby się intruza, ale szczęśliwie bez żadnych komplikacji przez ponad cztery godziny mogliśmy przeanalizować Bonsonowe koleje losu. Pierwsza połowa na tarasie, druga już w mieszkaniu, gdzie kątem oka zerkaliśmy na hołubione przez artystę „Trudne sprawy”. Rozmowę oceniam na piątkę. Obiad, za który bardzo dziękuję Izie, żonie mojego rozmówcy – również.

      Research, prowadzenie, transkrypcja, redakcja: Jacek Baliński

      24 czerwca 2020

      Dobrze kojarzę, że mieszkałeś swego czasu poza Szczecinem?

      Izę, moją żonę, poznałem we Wrocławiu, więc jak zaczęliśmy się spotykać, to się przeprowadziłem do niej; w Szczecinie i tak nie robiłem wtedy nic poza rapowaniem. Gdy jednak Iza zaszła w ciążę, uznaliśmy, że wracamy tutaj – ją z kolei we Wrocławiu trzymała jedynie uczelnia. Na początku gnieździliśmy się w kawalerce, potem już kupiliśmy mieszkanie.

      Jestem raczej lokalnym patriotą. Myślałem kiedyś nad przeprowadzką do Warszawy, ale w końcu doszedłem do wniosku, że to nie dla mnie. W stolicy niby jest o wiele więcej możliwości, ale ja to trochę leniwy jestem życiowo. Nie przepadam za zmianami, a do tego jestem wygodnicki – w tygodniu, jak nie muszę, to nawet z domu nie wychodzę. Nijak ma się jednak to lenistwo do nagrywania, bo ja w ciągu roku potrafię zrobić trzy płyty. To nie tak, że cały czas siedzę w studiu, ale jak już mnie najdzie i zaczynam pisać, wykorzystuję to na maksa.

      Powiedziałeś, że gdy poznałeś Izę, nie miałeś nic do roboty poza rapowaniem. Było to możliwe dzięki temu, że płyta „Historia po pewnej historii” zaskoczyła lepiej niż można było się spodziewać. Dotarłem do jakiejś rozpiski z 2013 roku, z której wynikało, że z – było nie było – undergroundową produkcją zagraliście pięćdziesiąt osiem koncertów. Zrobiła na mnie wrażenie ta skala.

      Trzy sezony jeździliśmy po Polsce z materiałem z jednej płyty. Żeby było zabawniej, wydając „Historię…”, wytłoczyliśmy tylko dwieście pięćdziesiąt sztuk i nie byliśmy przekonani, czy taki nakład się sprzeda. Poszło jednak szybko, zrobiliśmy kolejne dwieście, a później już odezwał się Pezet i Koka zrobiła reedycję na poważnie. To wszystko zbiegło się w czasie z moim udziałem w pierwszej edycji akcji Popkiller Młode Wilki i wydaje mi się, że moje zajawka i forma były wtedy ponadprzeciętne. Gdzie bym się gościnnie nie dograł, dostawałem propsy. Mam jednak poczucie, że nie poszedłem za ciosem. Fakt, zagraliśmy dużo koncertów, ale raz, że zabrało mi to całą moc na nagranie nowego albumu, a dwa, że – nie ukrywam – trochę sodówka uderzyła do głowy. Poza tym nie wziąłem pod uwagę, że nie można sobie zrobić trzech lat przerwy między płytami.

      Nie można, bo w międzyczasie słuchacze zdążą o tobie zapomnieć, ale można, jeśli chodzi o finanse, skoro – grając z „Historią…” – żyłeś już z rapu. Miałeś wtedy dwadzieścia jeden–dwadzieścia dwa lata, więc domyślam się, że wspomniana przez ciebie sodówka mogła się pojawić.

      Oj, mogła (śmiech). Byłem nie do zniesienia. Czułem się nieśmiertelny, bo skoro jako małolat zacząłem regularnie koncertować, dwa lata z rzędu wystąpiłem na Hip Hop Kempie – to kto mógł mi zagrozić?

      Nagrywając „Historię…”, pracowałem w salonie gier. Robiłem tam na nocki, pisałem płytę i obserwowałem najróżniejsze społeczne odchyły. Z dnia na dzień nagle zaczęły się koncerty, więc powiedziałem szefowi, że się zawijam. Jak zacząłem poznawać ten koncertowy świat, to myślałem, że wyjazdy równają się temu, że rozpierdala się hotel, chleje do oporu i robi różne dziwne rzeczy. Byłem zapoznany już z (auto)biografiami Mötley Crüe, Marilyna Mansona czy Ozzy Osbourne’a, więc sądziłem, że o to właśnie w tym chodzi! Jedna wielka zabawa przez dwa lata. Z biegiem czasu jednak miałem coraz mniej bookingów, kończyło się siano, przez co nabrałem pokory. Dotarło do mnie i do Matka, że trzeba przestać być zajętym melanżem i byciem Bonson/Matek. Że trzeba brać się do roboty. Nie było to jednak łatwe po takiej przerwie, tym bardziej że musieliśmy się zmierzyć z presją drugiej płyty. Nie czuliśmy wtedy, że możemy przebić nasz długogrający debiut.

      Napomknąłeś o społecznych odchyłach, zaobserwowanych w salonie gier. Podasz jakiś przykład?

      Przykład taki, że gościu przyłożył mi nóż do gardła. Typ urabiał mnie przez dwa miesiące, chciał się zakumplować. Ten salon był jakby akwarium, drzwi zamknięte na klucz, żeby nikogo nie wpuszczać. W środku był jednak kibel i ten gość zapytał, czy może pójść się odlać. Otworzyłem mu. Wszedł do toalety, a wyszedł z niej już z nożem. Przyłożył mi go do gardła, zabrał tysiąc złotych – i tyle go widzieli.

      Pracowałem tam najpierw przez rok, a później jeszcze ze dwa miesiące. Orzeu mnie wkręcił do tej roboty. On

Скачать книгу