Скачать книгу

Dom to był śmiech matki i uśmiech ojca, i uprzejme machanie uroczej pani Carter, kiedy przecinałem jej ogródek, licząc na to, że poczuję zapach jej perfum albo dostrzegę kształty ciała, kiedy słońce podświetlało od tyłu jej żółtą sukienkę w kwiaty.

      Kiedy zamykałem oczy, mogłem tam wrócić, więc to robiłem – często tam wracałem. Z upływem czasu przy każdym powrocie coś się zmieniało. Z początku różnice były subtelne – pusty sznurek na pranie, już nieobciążony mokrą, łopoczącą na wietrze bielizną pościelową. Lodówka, niegdyś dobrze zaopatrzona, teraz z do połowy pustą butelką skwaśniałego mleka. Pokoje, dawniej ciepłe i przytulne, teraz chłodne w mroźnym jesiennym powietrzu, pokryte warstewką kurzu. Coraz trudniej było mi znaleźć to miejsce, mój dom, jakby znajdowało się w pudle w mojej głowie, ustawionym pod najdalszą ścianą, a codziennie pojawiały się nowe pudła, dokładane z przodu, i powoli zagrzebywały tamto pierwsze pudło.

      Dziś po przebudzeniu myślałem o mojej kotce, całkiem samej na brzegu jeziora, pozbawionej opieki.

      Zastanawiałem się, czy jeszcze kiedyś zobaczę swój dom.

      Potem przypomniałem sobie ostatni raz, kiedy go widziałem – pożar, tamtych mężczyzn – i zacząłem się zastanawiać, czy cokolwiek po nim zostało.

      Paul zachrapał.

      Pan Paul Upchurch, rysownik światów, twórca Dziwnych przypadków Maybelle Markel, zamieszkujący górne piętro łóżka w naszym wspólnym pokoju, chrapał każdej nocy bez wyjątku, charcząc jak kiepsko konserwowany agregat prądotwórczy. Ponieważ spał na górze, tuż pod sufitem, każdy mokry oddech niósł się jeszcze głośniejszym echem. Do tego stopnia, że czasami sam się budził i nie miał pojęcia dlaczego. Mruczał coś niewyraźnie pod nosem i znowu odpływał, a po mniej więcej godzinie historia się powtarzała.

      Ja nie miałem tyle szczęścia.

      Nie wiedzieć czemu, kiedy budziły mnie jego zaburzenia oddychania, całkiem mijała mi senność. Leżałem w łóżku, gapiąc się na spód materaca Paula, skąpany w bladym czerwonym świetle elektronicznego budzika stojącego na drugim końcu pokoju. Zdawało się to zdarzać zawsze dokładnie dwie minuty po czwartej.

      Dziś też była taka noc, a kiedy zamknąłem oczy, wszystkie inne doznania się potęgowały. Próbowałem wyłączyć zmysły i nasłuchiwać tylko jej.

      Jeszcze nie miałem okazji poznać Libby McInley, dziewczyny z pokoju naprzeciwko, ale zdawało mi się, że w jakimś sensie już ją znam, a z każdym dniem czułem, jakby coś coraz mocniej mnie do niej ciągnęło. Niewidzialna lina trzymająca nas razem zdawała się skracać z godziny na godzinę. Zaczęło się, kiedy przebywałem jeszcze pod opieką czcigodnego doktora Josepha Oglesby’ego w ośrodku terapeutycznym Camden. Obecnie jej pokój znajdował się w pewnym oddaleniu od mojego – na tyle, żeby pozostawał poza moim zasięgiem, ale dość blisko, żebym czuł bijące od niego gorąco. Większość czasu spędzała za zamkniętymi drzwiami, głównie płakała. Marzyłem o tym, żeby usłyszeć jej śmiech. Gdybym miał pieniądze, zapłaciłbym okrągłą sumkę choćby za jej kichnięcie, ale ona wciąż tylko płakała, a ja nie wiedziałem dlaczego. Oprócz pani Finicky zajmowały się nią też dwie inne dziewczyny mieszkające w domu – o każdej porze dnia i nocy któraś ją odwiedzała. Wiedziałem, że nazywają się Kristina Niven i Tegan Savala, pierwsza miała piętnaście, druga szesnaście lat, ale ich właściwie też nie znałem, jeśli nie liczyć przelotnych spotkań na korytarzu i skrępowanych pozdrowień.

      Pierwszego wieczoru po moim przyjeździe Paul był łaskaw mi powiedzieć, że Tegan była całkiem niezłym materiałem do walenia konia, a Kristina też by mogła, gdyby się trochę ogarnęła – przyznał im odpowiednio osiem i sześć punktów na swojej osobistej Skali Koniowalstwa. Obie dziewczyny mieszkały tu najdłużej, już prawie dwa lata.

      Ja osobiście ciągle nie mogłem zrozumieć, co to właściwie jest dom dla krnąbrnych dzieci. Spodziewałem się regularnych procesji potencjalnych rodziców, ale nie widziałem jeszcze ani jednego, żadnych adopcji ani pieczy zastępczej, w ogóle bardzo niewielu odwiedzających. Nie potrafiłem też ustalić naszej lokalizacji. Wielki dom stał na środku rozległej działki, w okolicy nie było żadnych innych domów. Jedynym budynkiem w zasięgu wzroku była rozpadająca się stodoła – powiedziano nam, że to potwornie niebezpieczne miejsce, do którego absolutnie nie wolno nam się zbliżać, co oczywiście uczyniło ją tylko bardziej pociągającą. Paul opracował już plan.

      – Poprosimy dziewczyny, żeby poszły z nami obczaić tę budę. Założę się, że jest tam siano, zaciszne przegrody dla koni, może nawet stryszek… Ja porobię jakieś fiku-miku z Tegan, a ty możesz z Kristiną, nie wiem, pograć w kości. Albo pilnować, czy nikt nie idzie. Trzeba będzie wziąć butelkę, żeby móc zagrać.

      – Zanim zaczniesz wymyślać imiona dla waszych wspólnych dzieci, to przydałyby ci się jaja, żeby do niej zagadać.

      – Przecież z nią gadam.

      – Stękasz do niej – odparłem. – Sam słyszałem. Ona ci mówi na przykład „cześć”, a ty odpowiadasz „yyy hę ho” czy coś w ten deseń.

      – Jestem mężczyzną małomównym, silnym i tajemniczym. Ona to rozumie. Dlatego zawsze rozbiera mnie wzrokiem.

      – Aha, czyli dlatego tak dziwnie patrzy?

      – Dlatego nazywa mnie „Paul Ciachol”.

      – Wcale tak na ciebie mówi.

      – Jej oczy owszem.

      – Może po prostu potrzebuje okularów.

      – Ma w tych oczach fajerwerki i wszystkie gwiazdy świata – odparł Paul. – Ciągle o mnie gada z innymi dziewczynami.

      – Skąd niby to wiesz?

      – A o czym innym miałyby niby gadać? Jak mnie przydybie samego w tej stodole, to nie wiadomo, co ze mną zrobi.

      – W takim razie lepiej przyjmuj dużo płynów.

      Paul na chwilę ucichł, po czym zapytał:

      – Widziałeś kiedyś na żywo gołą dziewczynę?

      – Nie – odparłem, może nieco za szybko. Przecież widziałem nagą kobietę. Tamtej nocy zasnąłem, zastanawiając się, gdzie jest teraz pani Carter i jak daleko od domu błądzi.

      13

Dzień piąty, 9.01

      Biuro terenowe FBI w Chicago znajdowało się pod numerem 2111 przy Roosevelt Road, około dziesięciu minut drogi od komendy policji. Nash pojechał swoim chevroletem. Jeden z taszczących pudła agentów zaproponował mu podwózkę, ale Nash nie mógł się zmusić do tego, żeby przyjąć ofertę. Czuł się w tej sytuacji nieswojo.

      Zameldował się przy stanowisku ochrony na parterze, oddał do depozytu broń podstawową oraz zapasową, przeszedł przez wykrywacz metali, dał sobie zrobić zdjęcia i wreszcie odebrał przepustkę dla odwiedzających. Poole kazał mu się zgłosić do sali konferencyjnej na czwartym piętrze.

      Nash nie był pewny, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. Sala konferencyjna C miała chyba z kilkaset metrów kwadratowych i kilkanaście rzędów krzeseł ustawionych schodkowo, jak na stadionie piłkarskim, zwróconych ku frontowi pomieszczenia, gdzie znajdowało się podwyższenie oraz monitory sięgające od podłogi do sufitu. Na każdym z ekranów falowało trójwymiarowe odwzorowanie pieczęci FBI, lśniące w animowanym świetle. Dotarł dziesięć minut przed czasem, nigdzie nie było śladu Poole’a ani jego przełożonego. Na miejscu czekało już jednak co najmniej dwadzieścioro agentów, rozproszonych po wielkim pomieszczeniu.

      Nash nikogo tam nie

Скачать книгу