Скачать книгу

się na zły, trzeba uciekać i szukać innego. W tym zakresie nie ma rejonizacji. Znam Adę od drugiego miesiąca życia tylko i wyłącznie dzięki sprawnemu działaniu ośrodka adopcyjnego, z którym mieliśmy szczęście współpracować. Wiem, że niekiedy procedury trwają dłużej i są bardziej skomplikowane. Wynika to z liczby spraw i bezwładu wielkiej machiny sądowej, a czasem wręcz braku znajomości kodeksu rodzinnego przez samych orzekających, czego parę lat później miałam dotkliwie doświadczyć przy adopcji kolejnego dziecka.

      Pierwsza wizyta u Ady była dla mnie prawdziwym świętem i – jak się okazało – wielkim szokiem. Nie mogłam spać całą noc poprzedzającą nasze spotkanie. Rano nie byłam w stanie dobrać odpowiedniej sukienki i butów. Chciałam się dla niej wystroić, ale nie robić wrażenia wyfiokowanej paniusi, na którą nie można ulać mleczka. Może to było głupie z mojej strony, bo przecież Adzie było wszystko jedno, jaki kolor kiecki opluwa, ale jeszcze wtedy nie była Adą, a ja nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Takie pierwsze spotkanie dziecka, które ma być twoje, ale go jeszcze nie znasz, naprawdę szarpie nerwy. Starałam się wymalować w wyobraźni jej obraz, przewidzieć, jak będzie wyglądało nasze poznanie się. Zamknąwszy oczy, widziałam słodkiego aniołeczka, który na mój widok wyciąga rączki, bo jego maleńkie serduszko rażone moją obecnością niczym defibrylatorem ożywa gwałtownie, markując tę chwilę, którą kiedyś będziemy wspominały jako moment połączenia dwóch poszukujących się od lat dusz: matki i córki. Jednak żadne moje wyobrażenia nie mogły przygotować mnie na to, co nas czekało.

      Weszliśmy na czwarte piętro bez windy. Nieco zasapana stanęłam w drzwiach, a mój zachłanny wzrok zaczął skanować mieszkanie w poszukiwaniu malutkiej pięknej księżniczki. W końcu zatrzymał się na leżaczku, a kiedy wyostrzyłam zoom, stanęłam jak wryta. Ada spała. Nie przypominała ani księżniczki, ani aniołka. Ba, nie przypominała nawet niemowlaka. W bujaczku leżała miniaturka zawodnika sumo odziana w różową sukieneczkę. Co prawda odcień jej różu idealnie pokrywał się z cukierkowym różem mojej sukienki, ale na tym nasze podobieństwa się kończyły. W bujanym leżaczku spała łysa dziewczynka z zaropiałym okiem i skrzywioną czaszką. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. To było „O mój Boże…” od pierwszego spojrzenia. Miałam prawo odmówić, ale intuicja podpowiadała mi, że im bardziej będę ją kochała, tym ona będzie piękniejsza. Rok później była błękitnooką pięknością z blond loczkami i spojrzeniem cherubinka. Była tak bardzo piękna, jak była przez nas kochana. Więcej, była wierną kopią swojego o dziesięć lat starszego brata Aleksa, a dzisiaj wszyscy twierdzą, że jesteśmy do siebie podobne jak dwie krople wody.

      Podczas kursu adopcyjnego napisałam, jaka jest moja wizja córki, o której marzę. Już wtedy pracowałam ze swoją podświadomością. Sądziłam wówczas, że dostaniemy dziecko okołopięcioletnie, bo nasze biologiczne dzieci były już dosyć duże. Ada trafiła do nas, mając trzy miesiące, i wyglądała zdecydowanie inaczej, niż ją wymalowałam w swoich wizjach. Kiedy miała lat pięć, była dokładnie taka, jak ją opisałam siedem lat wcześniej. Dotyczyło to zarówno jej wyglądu, jak i cech charakteru. Możecie w to wierzyć albo nie, ale dokładnie tak się stało. Niedawno, porządkując szuflady, natknęłam się na tamten opis. Czytałam go zdumiona i oniemiała, bo kiedy go pisałam, Ady nie było jeszcze na świecie. Oto najlepszy dowód na potęgę podświadomości, magię wielkiego pragnienia i cud miłości.

      Od dnia tego pamiętnego telefonu od pani dyrektor ośrodka adopcyjnego zaczęliśmy zbierać papiery i zaświadczenia niezbędne do złożenia wniosku adopcyjnego. Biegaliśmy po urzędach i przychodniach, kolekcjonując nasze akty urodzenia, zaświadczenia o zarobkach, zaświadczenia lekarskie o tym, że nie chorujemy na żadną niebezpieczną ani przewlekłą chorobę, zaświadczenia z przychodni leczenia uzależnień o tym, że tam nie figurujemy, zaświadczenia od psychiatry, że nie leczymy się psychiatrycznie, i zaświadczenia z sądu o niekaralności.

      I chociaż do tej pory zdawało mi się, że jestem zdrową, dobrze zarabiającą kobietą bez uzależnień i wyroków, to każdy wniosek o kolejny dokument powodował u mnie lęk i niepewność. No bo czy na przykład mandaty komunikacyjne są brane pod uwagę? Albo może ktoś kiedyś mnie o coś pozwał, a ja nawet o tym nie wiem? I czy jak pójdę do psychiatry, to czy ten nie prześwidruje mnie swoim fachowym okiem i nie wygrzebie z czeluści mojej duszy jakiegoś psychicznego przeciwwskazania do adopcji? No i chociaż wiem, że nie leczyłam się w przychodni uzależnień, to czy nie przepytają mnie o liczbę kieliszków wina wypitych w moim prawie czterdziestoletnim życiu? A może okaże się, że wypiłam o jeden za dużo w porównaniu z dopuszczalną przez jakieś nieznane mi jeszcze normy czy statystyki? Na szczęście wszystko poszło gładko i bez niespodzianek. Stosik dokumentów zdobyliśmy dosyć szybko, choć lista wydawała się bardzo długa.

      Dostałam absolutnego fioła. Miałam miesiąc na skompletowanie wyprawki i urządzenie pokoju. Żyłam jak w transie. Chciałam, żeby moja wymarzona córeczka miała wszystko najlepsze, najpiękniejsze, idealne, słodkie i bajeczne. W trzydzieści dni, a raczej nocy przekształciłam nudny brzoskwiniowy pokój w komnatę księżniczki w odcieniach lodów waniliowych z bitą śmietaną, polewą brzoskwiniową i różową posypką. Przykleiłam skrzydlate wróżki na drzwiach szafy. Kupiłam kilkaset maleńkich różyczek, które poupinałam na białych jak śnieg firankach. Ustawiłam łóżeczko z koronkowym baldachimem, który również ozdobiłam różyczkami. Koronki, kokardy, wróżki i kwiatuszki wypełniały pokoik mojej córeczki. W tym czasie odwiedzaliśmy Adę prawie codziennie. Zazwyczaj spała, a gdy nie spała, wrzeszczała. Kiedy brałam ją na ręce, przyglądała mi się uważnie jednym zdrowym i jednym zmrużonym, zapyziałym okiem. Z każdą wizytą coraz bardziej kochałam tę małą rozkrzyczaną pyzę.

      Miesiąc później otrzymaliśmy zgodę sądu na urlopowanie Ady, czyli możliwość zabrania jej do domu, podczas gdy wszystkie formalności będą finalizowane. Piątego sierpnia 2011 roku odbyła się ostateczna rozprawa adopcyjna, w której poza nami uczestniczyli opiekun prawny dziecka, czyli osoba prowadząca rodzinne pogotowie opiekuńcze, i nasza pani dyrektor ośrodka adopcyjnego.

      Włożyłam elegancką ołówkową sukienkę z krótkimi rękawkami w odcieniu pudrowego różu i niebotycznie wysokie obcasy. Tego dnia słońce kąpało świat w złotej poświacie. Pamiętam miejsce parkingowe przed sądem. Pamiętam odcień farby na ścianach budynku. To zdumiewające, jakie detale zostają zapisane w pamięci i już na zawsze będą symbolizowały dzień adopcji Ady. Sala sądowa była niewielka. Stanęłam na mównicy i odpowiedziałam na pytania o imię, nazwisko, wiek i zawód.

      Sędzia był wysoki i szczupły.

      – Kiedy zdecydowała się pani na adopcję? – zapytał.

      – Dziesięć lat temu – odparłam.

      – Dziesięć lat pani czekała?! – Sędzia zdjął okulary i popatrzył na mnie z uwagą.

      – Po raz pierwszy zgłosiliśmy się do ośrodka adopcyjnego po narodzinach naszego drugiego syna Krystiana, ale zostaliśmy zdyskwalifikowani, bo Krystian ma zespół Downa.

      Wysoki sąd spojrzał na mnie zdumiony. Pokręcił z niedowierzaniem głową, założył okulary i po chwili pytał dalej:

      – Jak wygląda państwa życie obecnie, kiedy do rodziny dołączyło tak małe dziecko?

      – Wysoki sądzie, mam wrażenie, że Ada jest brakującym ogniwem w naszej rodzinie, że od dawna na nią czekaliśmy. Owszem, wymaga dużo pracy i uwagi, ale już udało mi się wyregulować jej posiłki. Uczę się odczytywać jej potrzeby. Wiem na przykład, że kiedy płacze, zwykle chce pić, a nie jeść. Nasi synowie ją pokochali. Krystian, ten z zespołem Downa, zmienia jej pieluchy. Oczywiście nie sam, tylko z moją pomocą, ale czuje się jej starszym bratem i opiekunem. Ada jest naszą córeczką, na którą tyle lat czekaliśmy.

      Potem na mównicy stanęli kolejno mój mąż, opiekun prawny dziecka i pani dyrektor. Po przesłuchaniu wszystkich sąd pouczył nas o odpowiedzialności, jaką na siebie

Скачать книгу