Скачать книгу

już niedługo „Artura” uznano za szkodnika.

      Wtedy właśnie konspiracyjny szef – jego prawdziwe nazwisko i wojenne dzieje w Armii Krajowej „Artur” poznał dopiero kilka lat później, już po całej operacji – powierzył mu trudne zadanie: wyjazd kurierski na Zachód. Poinformowanie Delegatury Zagranicznej WiN i Amerykanów o sytuacji w kraju oraz nastrojach w podziemiu. I tu zaczęła się historia misji w Niemczech.

      „Artur” zniknął. Jakiś pracownik działu kadr wystukiwał na maszynie do pisania kolejne monity. W Krakowie i Nowej Hucie podejrzewano, że uciekł z obawy przed aresztowaniem. Wreszcie 18 grudnia 1951 roku wysłano mu wypowiedzenie z pracy.

      „Artur” nie pojawiał się też w domu, na którego adres kierowano wszystkie upomnienia. Żonie – zakochali się w sobie, pracując w Nowej Hucie – ludzie pewnie współczuli. Kiedy ktoś pytał, co się stało z mężem, odpowiadała, że chyba uciekł do innej kobiety. Tak jej polecono przed misją – gdyby ktokolwiek go szukał: zakład pracy, znajomi, milicja, niech mówi, że ją porzucił.

      Z mieszkania wdowy Seelig „Artura” zawieziono na lotnisko Tempelhof. Tam czekał na niego mężczyzna posługujący się tylko językiem angielskim: Bill Piter. Pracował w amerykańskim wywiadzie, imię i nazwisko było więc pewnie zmyślone. Spotkali się przed głównym gmachem, tuż przy pomniku amerykańskich lotników, którzy zginęli podczas blokady Berlina. Piter zaprowadził „Artura” do amerykańskiego samolotu wojskowego z samymi Amerykanami na pokładzie. Polecieli do Frankfurtu nad Menem.

      Po wylądowaniu nikt ich nie kontrolował. „Artura” zapakowano do cadillaca, który pojechał autostradą do Monachium. Amerykański kierowca próbował z nim rozmawiać, ale nie znał ani polskiego, ani francuskiego, więc jego wysiłki spełzły na niczym.

      W Monachium krążyli bez celu po mieście pół godziny. Kierowca najwyraźniej oczekiwał na ustaloną przez kogoś porę. Wreszcie zajechali pod Café Stadt Wien.

      Tu wreszcie pierwszy Polak! W kawiarni na „Artura” czekał Edward Kuligowski, zastępca Józefa Maciołka w Delegaturze. Niestety kurier nie poczuł polskiej wylewności. Przeciwnie. Cały czas zdawało mu się, że pracownicy Delegatury na razie badają go, nie ufają mu w pełni. Przez kolejne dni „Artur” spotykał się z Kuligowskim tylko w kawiarniach albo w niewielkiej willi, w której mieszkała rodzina folksdojcza zbiegłego z Polski.

      Na razie nie było nawet mowy o spotkaniu z Józefem Maciołkiem.

      A przecież na tym polegało jego najważniejsze zadanie. Miał opowiedzieć mu o sile WiN w Polsce i przyjąć od niego wskazówki Delegatury.

      Wreszcie Kuligowski polecił „Arturowi” przyjść późnym popołudniem do kawiarni Mack w centrum Monachium. Gdy się ściemniło, pojechali taksówką na przedmieścia. Zatrzymali się obok dworca kolejowego. Kuligowski ukrywał przed kierowcą właściwy cel. Kiedy auto odjechało, przeszli spory kawałek pod dom przy Heilmanstrasse 23. Kuligowski wspomniał, że to tajna siedziba Delegatury.

      Pałacyk otoczony był wysokim murem i chroniony potężną bramą. Z zewnątrz niczego nie było widać. Dla pełnej konspiracji minęli budynek i po kilku minutach spaceru doszli do rzeki Izary. Odnaleźli zarośniętą dzikim winem furtkę i weszli do ogrodu. Ruszyli krętą ścieżką między skałami na spadzistym, zakrzewionym stoku. Dotarli do tylnego wejścia budynku.

      „Artur” zapewne z ciekawością słuchał opowieści Kuligowskiego o kompletowaniu personelu Delegatury. To zastępca Maciołka wynajdywał chętnych, ale Amerykanie byli tak podejrzliwi, że każdego kandydata sprawdzali wykrywaczem kłamstw.

      Na drugim piętrze pałacyku urządzono laboratorium, w którym fałszowano dokumenty. Kilka dni później kierujący tym działem Michał Sulima przepytał „Artura” w kwestii przeróżnych polskich papierów, na przykład o to, jak wpisuje się do książeczek wojskowych nowe adresy meldunkowe czy jak często należy podstemplowywać legitymację Zarządu Energetyki – co miesiąc, co kwartał czy co rok. Każdy spreparowany dokument opatrywano legendą. Spisywano nazwiska kierowników w instytucjach, których dokumenty podrabiano. Notowano, ile zarabia osoba, na którą wystawiano sfałszowany dokument, a nawet, czy pobory otrzymuje z góry czy z dołu. Ustalano, czy osoba z takim dokumentem może jeździć na krajowe delegacje służbowe, czy korzysta z darmowych biletów kolejowych albo czy instytucja, w której jest zatrudniona, dysponuje swoimi ośrodkami wczasowymi. „Artura” pytano o ceny w restauracjach w Nowej Hucie i adresy stołówek pracowniczych.

      To wszystko jednak później, gdy dopuszczono go do szerszego składu Delegatury.

      Teraz celem „Artura” było pierwsze piętro. Tutaj pracowało kierownictwo Delegatury. Kurier miał wreszcie zobaczyć Józefa Maciołka, który właśnie wrócił z podróży do Londynu.

      Główne polecenie przekazane „Arturowi” przed wyjazdem brzmiało: ruszasz tam jako emisariusz polskiego kierownictwa WiN, musisz zatem dokładnie powiedzieć, jak sytuację w kraju widzi podziemie, najważniejsze, to przedstawić Delegaturze i amerykańskiemu wywiadowi krajowy punkt widzenia.

      „Artur”, który wkuł przed wyjazdem wszystkie szczegóły, tłumaczył więc, że WiN to spadkobierca Armii Krajowej. Ale powstał oddolnie, a nie w rezultacie odgórnego rozkazu – i to już jest ważna różnica, którą nie każdy od razu dostrzega. To właśnie powinien zaakcentować: WiN zjednoczył tych AK-owców, którzy nie chcieli zaprzestać działalności po wejściu Sowietów. WiN dla Polaków stał się synonimem walki z ustrojem, jedyną dużą organizacją cieszącą się zaufaniem. Dorównał pod tym względem Armii Krajowej. Z WiN wiązali się ludzie o różnych przekonaniach – od skrajnej prawicy po byłych komunistów. Łączyła ich nienawiść do nowych, wschodnich okupantów.

      To wszystko było oczywiste dla pułkownika Maciołka. Pamiętał przecież, jak i dlaczego powstała organizacja. Ale należało to jasno powtórzyć, aby wyeliminować ewentualne wątpliwości Delegatury, że WiN w kraju zmienił swoje oblicze. Po tym wstępie pojawiały się coraz ważniejsze informacje, związane z aktualną sytuacją.

      Wielu wyższych rangą WiN-owców rozpracował Urząd Bezpieczeństwa. Ich miejsce zajmowali nowi ludzie, z których niektórzy byli nawet zbyt młodzi, aby służyć w AK.

      „Artur” przypomniał największy cios, jaki WiN otrzymał niedługo po wyjeździe Józefa Maciołka, na przełomie 1947 i 1948 roku. Wówczas aresztowano komendanta Łukasza Cieplińskiego wraz z dowództwem i celnie uderzono w oddziały w terenie. Bez strat wyszły z tego tylko dwa na czternaście okręgów. W więzieniach znalazło się ponad dwa tysiące ludzi. Piątą część skazano na kary śmierci, resztę na dożywocia i długoletnie więzienia, z reguły przekraczające osiem lat.

      Zdawało się, że WiN ostatecznie rozbito.

      Pozostali WiN-owcy jednak tylko przyczaili się na kilka miesięcy. Po tym czasie odbudowywali organizację, lecz już w inny sposób. Poszczególne grupy nie nawiązywały bliskich kontaktów, bo nikt nie miał pewności, czy UB nie pozostawiło niektórych ludzi jako przynętę.

      W 1948 roku utworzono nowe kierownictwo WiN, czyli V Komendę. W dalszym ciągu rezygnowano z bliskich kontaktów między różnymi grupami, z obawy przed ubecką infiltracją. Głębsza niż wcześniej konspiracja miała chronić żołnierzy w razie wpadek. Mimo że w ubiegłym roku UB aresztowało kilkuset WiN-owców, tym razem nie naruszyło to trzonu zrzeszenia.

      „Artur” opowiadał, że zasadniczy cel organizacji jest zgodny z jej nazwą: walka o wolność człowieka i niezawisłość państwa. Wbrew kolejności to drugi cel był priorytetowy.

      Krajowa konspiracja popierała utrzymanie zachodniej granicy na Odrze i Nysie. Nie powoływała się jednak – tak jak komuniści – na propagandowe hasła o powrocie tych ziem do polskiej macierzy, ale uważała je za część rekompensaty za zbrodnie hitlerowskie i politykę międzynarodową wobec Polski po wojnie. Ponieważ ziemie te zasiedlali i zagospodarowywali polscy repatrianci ze Wschodu, powinny pozostać

Скачать книгу